Artykuł, który napisałam o Komodo dla magazynu "Nurkowanie". Ukazał się w sierpniu 2010.
"Komodo, kraina odkryta dla zachodnich ludzi od ponad stu
lat, najpierw tylko naukowców a od kilkudziesięciu dla zwykłych turystów.
Największe na świecie warany, „prawie afrykańska” sawanna wyłaniająca się
niespodziewanie z lazurowego morza, która jest ich domem. Prastare korzenne
szlaki Bugisów, morskich cyganów. Wioski rybackie oraz konkurenci ich
mieszkańców – zwinne i wielkie orły rybołowy. Kraina na końcu świata, spalona
słońcem i smagana monsunami. Surowa i dziewicza.
Przybysze z nie jaszczurczego świata, szukają tu emocji w
spotkaniu z głównym łowcą tego archipelagu, krwiożerczym waranem z Komodo,
którego tylko jedno ugryzienie zabija wielkiego wodnego bawołu. Szukają
subtelnych zmian kolorów o wschodzie słońca oraz ferii barw o jego zachodzie.
Szukają plaż nie pokrytych parasolami, na które morze wyrzuca wielkie muszle a
piasek jest koloru czerwonego.
Są tacy, którzy szukają także tego, czego nie można od razu
zobaczyć z pokładu drewnianego szkunera lub małej miejscowej łódki, a o czym
warto wiedzieć przed podróżą. Ci wiedzą dobrze, czego szukają. To Komodo pod
wodą – rzecz specjalna i niespotykana. Tuż pod powierzchnią wód okalających
wyspy archipelagu znajduje się jeden z najpiękniejszych, najbardziej
zróżnicowanych i zaskakujących morskich systemów na świecie. To jakby nie jeden
akwen, zdaje się, że to parę różnych mórz zlanych w jedno, tak bogata jest jego
flora i fauna, tak zmienne i różne w charakterze miejsca, gdzie możemy
nurkować. A wiele jest na bieżąco odkrywanych. Na Komodo wszystko jest jakby
większe i jest wszystkiego więcej.
To właśnie tu przydarzyło mi się mieć mój drugi dom i to tu
spędzam większa część roku. Doszło do tego przez splot różnych okoliczności,
które spowodowały, że znam te wyspy tak jak ulice w Krakowie i już zawsze zostaną
w mojej pamięci, choćbym miała je kiedyś opuścić na zawsze.
Nie jestem oczywiście w stanie znać wszystkich ryb,
rozróżniać poszczególne gatunki gruperów, angelfishów, butterflyfishów... Znać
wszystkie krewetki i ślimaki nagoskrzelne. Ważne jest za to dla mnie ogólne
poczucie wolności i piękna otaczającego nas na rafach koralowych oraz te
specjalne niepowtarzalne podmorskie spotkania, które zostają w pamięci na
zawsze a które na Komodo zdarzają mi się często. Gdy spotykam się z czymś
wielkim, większym od nas czy z czymś zgoła mikroskopijnym, świadomość, że ta
istota tak samo jak my istnieje w tym momencie na tym świecie i być może jest
zagrożona w swoim istnieniu rozczula i wyzwala potrzebę ochrony.
Tym bardziej, że są stwory, z którymi spotykam się regularnie,
często czekają w tym samym miejscu, koniki pigmeje na swoich gorgoniach,
krabiki na anemonach, langusty w swoich jamkach. Nawet manty, które są wielkie
i wolne wydaja mi się już znajome choć może takie stwierdzenie to pycha.
Są nurkowania, które zapamiętam na zawsze. Są takie, które
mogę nurkować raz za razem i na pewno mi się nie znudzą. Ukochane miejsce to
Castle Rock na północy wyspy Komodo, podwodna góra pokryta koralami, która
przyciąga jak magnes z szerokiego morza wokół ryby pelagiczne i rekiny.
Tu przypływają na żer i urządzają spektakularny pokaz
żywotności natury. Rekiny, wielkie ostroboki, tuńczyki za nic maja silny prąd,
ich ciała jakby się nie poruszały a przecież muszą przyspieszać w gęstej
wodzie, żeby dosięgnąć zdobyczy. Wpływają w ławice mniejszych ryb, które
uciekając w panice wpadają na nas, nurków. Przez chwile nic nie widać, jesteśmy
w rybnej chmurze zasłaniającej słońce, aż do chwili gdy łowcy przepędzą
zwierzynę daleko od nas. Chwila odpoczynku i spektakl zaczyna się od nowa.
Manty, mogę je oglądać godzinami. Wiem, że także dla wielu
innych nurków jest to przeżycie zgoła metafizyczne. Niejeden wychodzi na
powierzchnię ze łzami w oczach. Szczęście, że miejsca na Komodo, w których
manty się gromadzą, czasem nawet w wielkie stada, są płytkie i można
przeciągnąć nurkowanie do oporu. Nikomu nie chce się wynurzać gdy przebywa z
mantą oko w oko w odległości jednego metra. Manta łypie okiem ale trwa
nieporuszona, majestatyczna, nic sobie nie robiąc z prądu, który w końcu
zwycięża z nurkami. Albo krąży nad głowami nie bojąc się wcale. Albo bawi się z
innymi mantami, ściga z nimi i ucieka nam z oczu. A zaraz napływają inne,
pojedyncze i w grupach, także moje ulubione Zorra – czarne manty, prawdziwe
diabły. Nie warto ścigać mant, to czy znajdą się tuż przy nas to ich decyzja.
Nurkując na Komodo w wielu miejscach musimy czynić przykry
wybór – rozglądać się wokoło za wielkimi rybami i oglądać ich spektakl czy
skupić się na rafie w poszukiwaniu niewiadomego małego odkrycia. Są też
miejsca, gdzie możemy sobie zażyczyć coś specjalnego właśnie tu i teraz, w tym
nurkowaniu. Po mantach, dla kontrastu, możemy zanurkować w poszukiwaniu koników
pigmejów. Lepiej wiedzieć, gdzie one mieszkają ale zawsze warto poszukać
nowych, z nuż zdarzy się niespodzianka. Śmieszą ich ogonki zawinięte na
gałązkach gorgoni.Tak jak u delfinów – ich pyszczki są bardzo sympatyczne.
Wydają się stoickie, tkwią nieporuszenie i z cierpliwością błyskanie fleszy
podwodnych fotografów.
Przypływając na Południe parku zaskakuje nas inny charakter
nurkowań. W mniej przejrzystej, zielonkawej wodzie, stają się one bardziej
tajemnicze i nastrojowe, na pierwszy rzut oka nie tchną tą wspaniałą
witalnością Północy. Ale to złudzenie, tu także odbywa się spektakl, podzielony
na fragmenty, trzeba podpłynąć i z bliska się przyjrzeć malutkiemu wielkiemu
światowi.
Moje ulubione jabłka morskie pokrywają spory kawałek rafy
pożywiając się przez filtrowanie wody, nieznużenie i systematycznie. Warto się
nad nimi zatrzymać, zerknąć z jaka precyzją ich „macki” wyłapują plankton i na
zmianę chowają się w wielobarwnym wnętrzu.
Najbardziej charakterystyczny pejzaż Południa Komodo to
Cannibal Rock, moje ulubione miejsce na nurkowanie nocne. Tę podwodną górę
pokrywają cryinods, zwykle czarne i zielone i długie korale miękkie. A wśród
nich co kto tylko potrafi wypatrzyć, kraby, krewetki, ślimaki nagoskrzelne
malutkie żaboryby. Jakaś niespodzianka zawsze się znajdzie. Niektórzy mówią, że
nurkowanie jest udane kiedy spotka się na nim coś dla siebie zupełnie nowego,
choćby nową sytuację, inne ubarwienie lub nawet nowy gatunek. Komodo pod tym
względem rzadko kogoś rozczarowuje.
Prądy, z których słynie Komodo to nieustająca przygoda. Raz
wydaje mi się, że nie taki straszny diabeł jak go malują a kiedy indziej
przepełniają mnie grozą. Jedno jest pewne – można dużo o nich wiedzieć ale
poznać do końca się nie da i niespodzianki mogą się zdarzać. Zbyt dużo faktorów
na nie wpływa prócz faz księżyca. Ważne aby prąd był naszym sprzymierzeńcem,
ułatwiał nurkowanie i wydobywał z niego to co najlepsze. To w prądzie miękkie
korale z karłowatych zwitków rozwijają się aby się zaprezentować w swojej
pełnej krasie na Tatawa Besar. W prądzie wydaje się, ze woda drży i skrzy i
wydarzy się coś nieprzewidzianego a pięknego. W prądzie polują ryby. Wreszcie w
prądzie nurkowanie może stać się sportem dynamicznym. My zespalamy się z
przyrodą, z morzem, płyniemy jego naturalną prędkością. Lub, gdy się
zatrzymujemy, bo podziwiamy to, co się w prądzie rozgrywa przed naszymi oczami,
w pełni czujemy jego siłę i nieokiełznanie.
Wyspy w archipelagu Komodo zmieniają się w ciągu roku. W
czasie pory deszczowej sucha sawanna zazielenia się i od strony morza
przypomina bardziej Irlandie niż dalekie krainy na drugiej półkuli. Potem wyspy
się wysuszają i przychodzi monsun z południowego wschodu, znad Australii.
Zmienia się krajobraz, światło, tylko pod woda pozostaje jednakowo pięknie,
choć nigdy tak samo."