niedziela, 3 listopada 2013

Magazyn "Nurkowanie"

Artykuł, który napisałam o Komodo dla magazynu "Nurkowanie". Ukazał się w sierpniu 2010.

"Komodo, kraina odkryta dla zachodnich ludzi od ponad stu lat, najpierw tylko naukowców a od kilkudziesięciu dla zwykłych turystów. Największe na świecie warany, „prawie afrykańska” sawanna wyłaniająca się niespodziewanie z lazurowego morza, która jest ich domem. Prastare korzenne szlaki Bugisów, morskich cyganów. Wioski rybackie oraz konkurenci ich mieszkańców – zwinne i wielkie orły rybołowy. Kraina na końcu świata, spalona słońcem i smagana monsunami. Surowa i dziewicza.
Przybysze z nie jaszczurczego świata, szukają tu emocji w spotkaniu z głównym łowcą tego archipelagu, krwiożerczym waranem z Komodo, którego tylko jedno ugryzienie zabija wielkiego wodnego bawołu. Szukają subtelnych zmian kolorów o wschodzie słońca oraz ferii barw o jego zachodzie. Szukają plaż nie pokrytych parasolami, na które morze wyrzuca wielkie muszle a piasek jest koloru czerwonego.

Są tacy, którzy szukają także tego, czego nie można od razu zobaczyć z pokładu drewnianego szkunera lub małej miejscowej łódki, a o czym warto wiedzieć przed podróżą. Ci wiedzą dobrze, czego szukają. To Komodo pod wodą – rzecz specjalna i niespotykana. Tuż pod powierzchnią wód okalających wyspy archipelagu znajduje się jeden z najpiękniejszych, najbardziej zróżnicowanych i zaskakujących morskich systemów na świecie. To jakby nie jeden akwen, zdaje się, że to parę różnych mórz zlanych w jedno, tak bogata jest jego flora i fauna, tak zmienne i różne w charakterze miejsca, gdzie możemy nurkować. A wiele jest na bieżąco odkrywanych. Na Komodo wszystko jest jakby większe i jest wszystkiego więcej.

To właśnie tu przydarzyło mi się mieć mój drugi dom i to tu spędzam większa część roku. Doszło do tego przez splot różnych okoliczności, które spowodowały, że znam te wyspy tak jak ulice w Krakowie i już zawsze zostaną w mojej pamięci, choćbym miała je kiedyś opuścić na zawsze.

Nie jestem oczywiście w stanie znać wszystkich ryb, rozróżniać poszczególne gatunki gruperów, angelfishów, butterflyfishów... Znać wszystkie krewetki i ślimaki nagoskrzelne. Ważne jest za to dla mnie ogólne poczucie wolności i piękna otaczającego nas na rafach koralowych oraz te specjalne niepowtarzalne podmorskie spotkania, które zostają w pamięci na zawsze a które na Komodo zdarzają mi się często. Gdy spotykam się z czymś wielkim, większym od nas czy z czymś zgoła mikroskopijnym, świadomość, że ta istota tak samo jak my istnieje w tym momencie na tym świecie i być może jest zagrożona w swoim istnieniu rozczula i wyzwala potrzebę ochrony.
Tym bardziej, że są stwory, z którymi spotykam się regularnie, często czekają w tym samym miejscu, koniki pigmeje na swoich gorgoniach, krabiki na anemonach, langusty w swoich jamkach. Nawet manty, które są wielkie i wolne wydaja mi się już znajome choć może takie stwierdzenie to pycha.
Są nurkowania, które zapamiętam na zawsze. Są takie, które mogę nurkować raz za razem i na pewno mi się nie znudzą. Ukochane miejsce to Castle Rock na północy wyspy Komodo, podwodna góra pokryta koralami, która przyciąga jak magnes z szerokiego morza wokół ryby pelagiczne i rekiny.
Tu przypływają na żer i urządzają spektakularny pokaz żywotności natury. Rekiny, wielkie ostroboki, tuńczyki za nic maja silny prąd, ich ciała jakby się nie poruszały a przecież muszą przyspieszać w gęstej wodzie, żeby dosięgnąć zdobyczy. Wpływają w ławice mniejszych ryb, które uciekając w panice wpadają na nas, nurków. Przez chwile nic nie widać, jesteśmy w rybnej chmurze zasłaniającej słońce, aż do chwili gdy łowcy przepędzą zwierzynę daleko od nas. Chwila odpoczynku i spektakl zaczyna się od nowa.

Manty, mogę je oglądać godzinami. Wiem, że także dla wielu innych nurków jest to przeżycie zgoła metafizyczne. Niejeden wychodzi na powierzchnię ze łzami w oczach. Szczęście, że miejsca na Komodo, w których manty się gromadzą, czasem nawet w wielkie stada, są płytkie i można przeciągnąć nurkowanie do oporu. Nikomu nie chce się wynurzać gdy przebywa z mantą oko w oko w odległości jednego metra. Manta łypie okiem ale trwa nieporuszona, majestatyczna, nic sobie nie robiąc z prądu, który w końcu zwycięża z nurkami. Albo krąży nad głowami nie bojąc się wcale. Albo bawi się z innymi mantami, ściga z nimi i ucieka nam z oczu. A zaraz napływają inne, pojedyncze i w grupach, także moje ulubione Zorra – czarne manty, prawdziwe diabły. Nie warto ścigać mant, to czy znajdą się tuż przy nas to ich decyzja.

Nurkując na Komodo w wielu miejscach musimy czynić przykry wybór – rozglądać się wokoło za wielkimi rybami i oglądać ich spektakl czy skupić się na rafie w poszukiwaniu niewiadomego małego odkrycia. Są też miejsca, gdzie możemy sobie zażyczyć coś specjalnego właśnie tu i teraz, w tym nurkowaniu. Po mantach, dla kontrastu, możemy zanurkować w poszukiwaniu koników pigmejów. Lepiej wiedzieć, gdzie one mieszkają ale zawsze warto poszukać nowych, z nuż zdarzy się niespodzianka. Śmieszą ich ogonki zawinięte na gałązkach gorgoni.Tak jak u delfinów – ich pyszczki są bardzo sympatyczne. Wydają się stoickie, tkwią nieporuszenie i z cierpliwością błyskanie fleszy podwodnych fotografów.

Przypływając na Południe parku zaskakuje nas inny charakter nurkowań. W mniej przejrzystej, zielonkawej wodzie, stają się one bardziej tajemnicze i nastrojowe, na pierwszy rzut oka nie tchną tą wspaniałą witalnością Północy. Ale to złudzenie, tu także odbywa się spektakl, podzielony na fragmenty, trzeba podpłynąć i z bliska się przyjrzeć malutkiemu wielkiemu światowi. 
Moje ulubione jabłka morskie pokrywają spory kawałek rafy pożywiając się przez filtrowanie wody, nieznużenie i systematycznie. Warto się nad nimi zatrzymać, zerknąć z jaka precyzją ich „macki” wyłapują plankton i na zmianę chowają się w wielobarwnym wnętrzu.

Najbardziej charakterystyczny pejzaż Południa Komodo to Cannibal Rock, moje ulubione miejsce na nurkowanie nocne. Tę podwodną górę pokrywają cryinods, zwykle czarne i zielone i długie korale miękkie. A wśród nich co kto tylko potrafi wypatrzyć, kraby, krewetki, ślimaki nagoskrzelne malutkie żaboryby. Jakaś niespodzianka zawsze się znajdzie. Niektórzy mówią, że nurkowanie jest udane kiedy spotka się na nim coś dla siebie zupełnie nowego, choćby nową sytuację, inne ubarwienie lub nawet nowy gatunek. Komodo pod tym względem rzadko kogoś rozczarowuje.

Prądy, z których słynie Komodo to nieustająca przygoda. Raz wydaje mi się, że nie taki straszny diabeł jak go malują a kiedy indziej przepełniają mnie grozą. Jedno jest pewne – można dużo o nich wiedzieć ale poznać do końca się nie da i niespodzianki mogą się zdarzać. Zbyt dużo faktorów na nie wpływa prócz faz księżyca. Ważne aby prąd był naszym sprzymierzeńcem, ułatwiał nurkowanie i wydobywał z niego to co najlepsze. To w prądzie miękkie korale z karłowatych zwitków rozwijają się aby się zaprezentować w swojej pełnej krasie na Tatawa Besar. W prądzie wydaje się, ze woda drży i skrzy i wydarzy się coś nieprzewidzianego a pięknego. W prądzie polują ryby. Wreszcie w prądzie nurkowanie może stać się sportem dynamicznym. My zespalamy się z przyrodą, z morzem, płyniemy jego naturalną prędkością. Lub, gdy się zatrzymujemy, bo podziwiamy to, co się w prądzie rozgrywa przed naszymi oczami, w pełni czujemy jego siłę i nieokiełznanie.

Wyspy w archipelagu Komodo zmieniają się w ciągu roku. W czasie pory deszczowej sucha sawanna zazielenia się i od strony morza przypomina bardziej Irlandie niż dalekie krainy na drugiej półkuli. Potem wyspy się wysuszają i przychodzi monsun z południowego wschodu, znad Australii. Zmienia się krajobraz, światło, tylko pod woda pozostaje jednakowo pięknie, choć nigdy tak samo."




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz