niedziela, 27 września 2015

Codzienność

Safari na Laluni, zepsuty generator. Jest zapasowy i ten kończy safari, zepsuty do naprawy. Nie takie to proste.

Ale zaczyna się gładko. Niezawodny Chińczyk w swoim sklepiku na Bali, gdzie ma albo może zdobyć wszystko. Nie zdarzyło się, żeby go nie było, nie wyjeżdża na wakacje, jest zawsze na telefon, zawsze na miejscu. Nie muszę płacić od razu, przelewam mu z domu. Dla mnie to wygoda, nie znam się na mechanice, nie wiem czy część, po którą jadę, będzie kosztowała 10 czy 500 dolarów.
Części do wymiany są, jadą na lotnisko, w Labuan Bajo są nazajutrz. Ale niestety nie pasują, lekko inny rozmiar, coś trzeba dostosować. Mechanik z Merombok koło Labuan Bajo, do którego jeździmy takie rzeczy robić w warsztacie, pulang lebaran (czyli na koniec ramadanu pojechał na Jawę w rodzinne strony). Każdy wie, co to oznacza – warsztat zamknięty i nie wiadomo, kiedy właściciel wróci. Czasem nigdy a na pewno nie można powiedzieć, kiedy dokładnie otworzy ponownie.
Odpowiednie maszyny ma warsztat w Rutengu, kolejnym mieście, cztery godziny przez góry. Decyzja – jadą motorem - mechanik z Ari Jayi, który zna Ruteng i młodszy mechanik z Laluni. Wyruszyli i za 4 godziny dzwonią, że mała część, którą wzięli nie wystarczy, trzeba pół generatora żeby zrobić to dobrze. Wysyłamy samochodem przewożącym ludzi. Kapitan Pratiwi nadzoruje wysyłkę. Ja potwierdzam jadąc na motorze.
Przejeżdżam 200 metrów i dzwonię znowu, coś mnie tknęło. Wyjaśniam dokładnie – wsadzając naszą część do przypadkowego pasażerskiego samochodu ma wziąć numer kierowcy i wysłać do naszych ludzi w Rutengu. Kierowcy ma dać ich numer. Krzyżowe zabezpieczenie. Nauczyło mnie doświadczenie. Załoga jest jak najbardziej gotowa wysłać część nie mając danych kierowcy, mówiąc mu, żeby zawiózł do tego a tego warsztatu. Potem się nie znajdą, część wróci do Labuan Bajo i od początku.

Część dojeżdża i zostaje w Rutengu, nie da się zrobić od razu. Załoga wraca. Spokój. Następnego dnia dzwonię do kapitana Laluni zapytać, jak tam wieści z Rutengu? Nie wie nic. Ci co pojechali nie zapytali o numer warsztatu czy komórkę mechanika. Nie ma z nim żadnego kontaktu. A to te nieszczęsne 4 godziny przez góry. A mechanik z Ari Jayi już wypłynął na swoje safari. On jest stamtąd, z gór, ale ci z Laluni pojechawszy tam sami, zagubiliby się jak igła w stogu siana.
Jestem wściekła na siebie, byłam taka dumna, że przewidziałam, że trzeba wziąć numer kierowcy a nie pomyślałam już, że mam dać dokładne wytyczne, że jak zostawiają część w nowym warsztacie (o którym wcześniej tylko słyszeliśmy) to trzeba wziąć numer. W Internecie nie ma nic. Zdobycie numeru zajęło nam 2 dni, pomógł brat gosposi Suri. Plus jeden dzień na organizację transportu.

Część dojeżdża w nocy. Wtedy też na Bali budzi mnie sms – „klu begini krem sy istirahat saja”.  Nie wiem co to krem, jest noc. Rano mnie oświeca – miało być crew, załoga, pisane kru, jak tutaj piszą. A więc: „jeśli załoga tak, to ja sobie odpocznę”. Czyli, jak zwykle, jakaś kłótnia wśród załogi i kapitan chce opuścić pracę na 2 dni przed kolejnym safari. Bo jak się okazało - dzwonił z brzegu po małą łódkę, żeby wrócić z naprawioną częścią, a drugi spał i nie słyszał; więc sobie chwilę poczekał na pomoście. Na szczęście tym razem się udobruchał i nie musiałam w panice szukać nowego kapitana.