Safari na Laluni, zepsuty generator. Jest
zapasowy i ten kończy safari, zepsuty do naprawy. Nie takie to proste.
Ale zaczyna się gładko. Niezawodny Chińczyk w
swoim sklepiku na Bali, gdzie ma albo może zdobyć wszystko. Nie zdarzyło się,
żeby go nie było, nie wyjeżdża na wakacje, jest zawsze na telefon, zawsze na
miejscu. Nie muszę płacić od razu, przelewam mu z domu. Dla mnie to wygoda, nie
znam się na mechanice, nie wiem czy część, po którą jadę, będzie kosztowała 10
czy 500 dolarów.
Części do wymiany są, jadą na lotnisko, w
Labuan Bajo są nazajutrz. Ale niestety nie pasują, lekko inny rozmiar, coś
trzeba dostosować. Mechanik z Merombok koło Labuan Bajo, do którego jeździmy
takie rzeczy robić w warsztacie, pulang lebaran (czyli na koniec ramadanu
pojechał na Jawę w rodzinne strony). Każdy wie, co to oznacza – warsztat
zamknięty i nie wiadomo, kiedy właściciel wróci. Czasem nigdy a na pewno nie
można powiedzieć, kiedy dokładnie otworzy ponownie.
Odpowiednie maszyny ma warsztat w Rutengu, kolejnym
mieście, cztery godziny przez góry. Decyzja – jadą motorem - mechanik z Ari Jayi,
który zna Ruteng i młodszy mechanik z Laluni. Wyruszyli i za 4 godziny dzwonią,
że mała część, którą wzięli nie wystarczy, trzeba pół generatora żeby zrobić to
dobrze. Wysyłamy samochodem przewożącym ludzi. Kapitan Pratiwi nadzoruje
wysyłkę. Ja potwierdzam jadąc na motorze.
Przejeżdżam 200 metrów i dzwonię znowu, coś
mnie tknęło. Wyjaśniam dokładnie – wsadzając naszą część do przypadkowego pasażerskiego
samochodu ma wziąć numer kierowcy i wysłać do naszych ludzi w Rutengu. Kierowcy
ma dać ich numer. Krzyżowe zabezpieczenie. Nauczyło mnie doświadczenie. Załoga
jest jak najbardziej gotowa wysłać część nie mając danych kierowcy, mówiąc mu,
żeby zawiózł do tego a tego warsztatu. Potem się nie znajdą, część wróci do
Labuan Bajo i od początku.
Część dojeżdża i zostaje w Rutengu, nie da się
zrobić od razu. Załoga wraca. Spokój. Następnego dnia dzwonię do kapitana
Laluni zapytać, jak tam wieści z Rutengu? Nie wie nic. Ci co pojechali nie
zapytali o numer warsztatu czy komórkę mechanika. Nie ma z nim żadnego
kontaktu. A to te nieszczęsne 4 godziny przez góry. A mechanik z Ari Jayi już
wypłynął na swoje safari. On jest stamtąd, z gór, ale ci z Laluni pojechawszy
tam sami, zagubiliby się jak igła w stogu siana.
Jestem wściekła na siebie, byłam taka dumna,
że przewidziałam, że trzeba wziąć numer kierowcy a nie pomyślałam już, że mam
dać dokładne wytyczne, że jak zostawiają część w nowym warsztacie (o którym
wcześniej tylko słyszeliśmy) to trzeba wziąć numer. W Internecie nie ma nic. Zdobycie
numeru zajęło nam 2 dni, pomógł brat gosposi Suri. Plus jeden dzień na
organizację transportu.
Część dojeżdża w nocy. Wtedy też na Bali budzi
mnie sms – „klu begini krem sy istirahat saja”. Nie wiem co to krem, jest noc. Rano mnie
oświeca – miało być crew, załoga, pisane kru, jak tutaj piszą. A więc: „jeśli
załoga tak, to ja sobie odpocznę”. Czyli, jak zwykle, jakaś kłótnia wśród
załogi i kapitan chce opuścić pracę na 2 dni przed kolejnym safari. Bo jak się
okazało - dzwonił z brzegu po małą łódkę, żeby wrócić z naprawioną częścią, a
drugi spał i nie słyszał; więc sobie chwilę poczekał na pomoście. Na szczęście
tym razem się udobruchał i nie musiałam w panice szukać nowego kapitana.