środa, 12 marca 2014

Wesołe miasteczko

Klepisko powstałe na miejscu zniwelowanej góry. Ogromne głośniki i muzyka tak głośna, że pęka głowa. Czasem piosenki przerywane tekstem zachęcającym do wszystkiego, co wokół. Napływające rodziny – sobotni wieczór w wędrownym wesołym miasteczku. Wszędzie oślepiające białe jarzeniówki.

Miasteczko jest samowystarczalne. Każda karuzela (oraz pociąg - potwór jeżdżący dokoła) ma swój benzynowy generator prądu, który kopci oraz dodaje swoje decybele. Szczególnie paskudny jest ten przy kole młyńskim. Operator koła ma uszy ze stali, choć to chyba cecha narodowa. Za pomocą jednej wajchy zatrzymuje i uruchamia ponownie skomplikowany system łańcuchów i pasków klinowych. Zbiornik na benzynę znajduje się na wysokości, w otwartej beczce, paruje.

Pole otoczone jest straganami, gdzie można kupić ubrania, buty i słodycze. W różnych miejscach porozrzucane są stanowiska gier. Przeważają pochylone płaszczyzny w wbitymi gwoździami, przez które przedzielają się kulki mające dotrzeć do celu i nie wpaść do dziury.

Jest miło i panuje atmosfera pikniku ale niestety i oczy i uszy są zbyt atakowane, po chwili trzeba iść.


















poniedziałek, 10 marca 2014

Początek cd.

Po dwóch dniach w Dżakarcie lecimy na Bali. Bez zwiedzania tej wyspy, patrząc na małą mapę w przewodniku postanowiłam, że jedziemy na wschód bo nie trzeba już dalej lecieć samolotem czyli przypuszczalnie wydatki będą mniejsze. I pojechaliśmy, popłynęliśmy, autobusami i promami.

Dużo jedziemy nocą przez uśpione Lombok i Sumbawę. Autobusy wyrzucają nas na puściejących dworcach zwykle w okolicy północy. Tam pierwszy raz spotykamy się z bandami motorowymi. Opadają nas ledwo wychodzimy w ciemność z wnętrza autobusu. W miastach, gdzie nocujemy musimy stanowić dla nich dużą niespodziankę. Miłą. Nie znamy cen. Napadają na nas, wyrywają nas sobie a nasze plecaki osobno. W Sumbawa Besar użyliśmy czterech motorów aby dostać się do hotelu. My na dwóch, nasze plecaki na kolejnych, zwycięskie motory urządziły sobie rajd pustymi ulicami miasta. Przegrane motory także towarzyszyły nam aż do hotelu a my w czasie jazdy traciliśmy z oczu zarówno siebie nawzajem jak i nasze plecaki. Uniknęliśmy band w Bimie bo autobus wysadził nas w centrum miasta ale te czyhały na rogach ulic i mijaliśmy je szukając hotelu. Młodzi, którym chyba rodzina kupiła te motory, którzy już skończyli swoją edukację na różnym etapie, z których żaden im dużo nie dał. Nie mają pracy, mają tylko te motory. Siedzą więc na ich siedzeniach, patrzą pusto, palą, czasem dyskutują. Nas zawsze, czy w Bimie czy w innych miastach, odprowadzają wzrokiem.  Nic się nie dzieje ale nie przykładają ręki do przyjaznego odbioru miejsca. Coś buzuje pod ich kurtkami.

O Flores nie wiem jeszcze nic, czytam na bieżąco w przewodniku obok informacji o innych wyspach. Na wschodnim krańcu Sumbawy leży Sape. Dowiadując się od ludzi i z przewodnika wiemy już, że stąd popłyniemy właśnie na Flores.  I płyniemy, po dwóch dniach czekania na prom. Ten tego dnia wypływa o zachodzie słońca. Typowy indonezyjski prom, brudny, z głośna muzyka i telewizorem. Potem ten sam egzemplarz jeszcze przez wiele lat będzie pływał na tej trasie, codziennie albo co drugi dzień wpływał do Labuan Bajo. Aż któregoś dnia zniknie. Albo przenieśli go na mniej eksponowana trasę, na której kiedyś spokojnie zatonie w złą pogodę wraz ze swoimi pasażerami albo jednak zdecydowali się go pociąć na złom.

My w każdym razie płyniemy czarna nocą rozświetlonym promem, który, przy śpiących na niewygodnych krzesłach pasażerach objęły w posiadanie wielkie karaluchy. Chodzą po słupkach, suficie, podłodze, wspinają się na ludzi. Telewizor chodzi dla nielicznych, na cały regulator. Na zewnątrz nie widać z początku nic. Potem pojawiają się jarzeniówki łowiących łodzi. Ale wtedy nie wiem, co to, myślę, że to już port, ze zaraz przybijemy. A to jeszcze musiało być daleko, teraz wiem, gdzie zwykle łodzie te zarzucają sieci. Do portu wpływamy dopiero po 2 w nocy. Tłum wylewający się z promu, hałas ciężarówek wyjeżdżających na molo portu. Ale po chwili wszyscy znikają, zostaje pusta i ciemna główna ulica miasta. Dziury i szczury (zachowały się do teraz, jedne i drugie). Idziemy tą ulicą, żywego ducha nie ma, pasażerowie z promu rozeszli się do domów albo do autobusów, ciężarówki odjechały, inni śpią. Idziemy za pewnym chłopaczkiem, który nas zdybał jeszcze na pokładzie i prowadzi do jakiegoś hotelu. Tak samo nas łapali w innych miastach więc nic nie zapowiada, że tu będzie inaczej, że jutro nie wyjedziemy dalej na wschód. I wtedy właśnie mijamy trzy ówczesne centra nurkowe, przed jednym wystawiony wielki plakat z mantą. Wtedy postanawiam się zainteresować tym miejscem, rano sprawdzić co i jak. I w ten sposób zostaliśmy, mimo, że nazwę Labuan Bajo usłyszeliśmy w momencie kupowania biletów na prom. 

poniedziałek, 3 marca 2014

Początek

Często mnie pytają klienci i przypadkowi turyści jak trafiłam na dalekie Flores, wyspę we wschodniej Indonezji. Jak zbudowałam łodzie i skąd w ogóle ta decyzja. Niektórym się wydaje, że dam jakąś krótką odpowiedź, inni się domyślają, że jest to dłuższa opowieść i sądzą, że zawsze mam ją ochotę snuć. Czasem mam a czasem nie mam i zwykle nie zależy to od mojego nastroju a od tego, komu powinnam ją opowiedzieć. 
Najkrótsza wersja, którą stosuję, to „stało się po prostu”. I nie rozwijam. I nie mija się to z prawdą, rzeczywiście stało się. Odpowiedź ta przyszła mi na myśl po pobieżnym, bardzo powierzchownym rzekłabym raczej, zapoznaniu się z filozofią taoizmu (a było to w śmiesznej książce – wspomnieniach faceta szukającego „sympatycznego Boga”, próbującego różne wierzenia i religie na własnej skórze). A w taoizmie jednym z ważniejszych pojęć jest wu wei. Dosłowne tłumaczenie to niedziałanie, a raczej działanie bez wysiłku, działanie w harmonii z dao. Jest to proces akceptowania i harmonizowania swego działania z nurtem wszechświata (za wikipedią).
Podoba mi się ta koncepcja działania bez wysiłku. W sam raz właśnie odpowiada moim losom tu w Indonezji (mam nadzieję, że specjaliści od wschodnich filozofii wybaczą mi te nader swobodną interpretację w rzeczonym temacie). Nie była to bowiem przemyślana decyzja o zmianie swojego życia po latach pracy na nielubianym stanowisku, jak co poniektórzy zapewne spodziewali by się usłyszeć. Tymczasem wszystko się stało jakby mimochodem. Nie odmawiam sobie wysiłku, ogromnego wręcz, psychicznego i fizycznego. Ale każdy kolejny krok dział się jako jakieś naturalne następstwo poprzedniego kroku a ja samego procesu decyzyjnego nie pamiętam. Po prostu stało się.
Indonezja nie była starannie wybranym krajem. Opuściwszy Malediwy mieliśmy lecieć na wyspy Tonga i tam zakładać interes. Nie, żebym coś więcej o Tonga wiedziała. Tylko to, że jest to wyspiarskie państwo na Pacyfiku, w Polinezji, nie było niczyją kolonią, ma króla i grubą populację, będącą podobno dla niektórych naukowców nadzieją na odkrycie genu otyłości. Oraz to, że nurkuje się tam z wielorybami.
Oraz nie, żebyśmy mieli wystarczające środki na wymarzona inwestycję. Wyjeżdżaliśmy z Malediwów z 10 tys. usd w  potarganej kopercie. To była wielka zaleta Malediwów – pensja bez żadnej możliwości jej wydania więc po jakimś czasie akurat taka suma nam się zebrała. W sam raz na podróż na drugi koniec świata w dwie osoby, parę lotów i inwestycję w obcym dalekim kraju…
Przez Colombo przylecieliśmy do Kuala Lumpur, gdzie mieliśmy kupić już docelowe bilety. Ale się nie udało – było za drogo, nie było wolnych miejsc i jeszcze niewiadome regulacje wizowe. Po paru godzinach włóczenia się po lotnisku patrzę na ekran  – lot Merpati do Jakarty za 2 godziny.
Wylądowaliśmy w Dżakarcie, idziemy do odprawy paszportowej, mamy kupić wizę „on arrival”, 25 usd, turystyczna, na miesiąc. Tak nam powiedzieli w Kuala Lumpur i tak się tu dzieje. Z wyjątkiem, że pada pytanie (już podszyte nadzieją, że stanie się to, co się właśnie dzieje):
- bilet powrotny?
O tym nam nie powiedzieli w Kuala Lumpur w biurze Merpati i teraz mamy kłopot. A celnicy wielkie nadzieje. Są też doświadczeni. Ja ani trochę. Tak bardzo nie jestem, że długo nie rozumiem o co im chodzi aż łopatologicznie  dają mi to do zrozumienia – porównują cenę biletu na lot powrotny do KL , na który nas zaraz wyślą, z niewielką sumą, jaką musimy zaoferować za ich pomoc w tej trudnej sytuacji.  Nie jest to jednak tak mało. Nie na tyle, żebym nie była tak nieprzyjemnie zaskoczona. Zapieram się ze złości. I zaczynam się kłócić. Przez najbliższe godziny latam wściekła miedzy celnikami a biurem Merpati – skoro nam sprzedali bilet w jedną stronę i nas odprawili, to niech wezmą odpowiedzialność za nasz lot powrotny. Odpowiedzialność  - czyli niech nam kupią bilet. Wiadomo, że nie chcą więc powstaje impas. Od celników w okienkach pniemy się coraz wyżej w lotniskowej hierarchii.
Pomaga nam chyba godzina – robi się późno, zbliża się północ i po paru godzinach nastąpiło zmęczenie materiału. Z ich strony, nie mojej. Moja determinacja się nie zmieniła. Dostaliśmy komunikat, że ok, że niech nam będzie, że są tak dobrzy, że nasz wpuszczą do ich kraju.
I już nas przepuścili, wygraliśmy, przetrzymaliśmy Indonezyjczyków, co samo w sobie jest wielkim zwycięstwem (o czym dowiem się już wkrótce). Już jesteśmy w gabinecie szefa lotniskowej imigracji, ma nam jeszcze w paszportach coś wbić albo po prostu tylko nam je oddać. Jest około północy. I nagle patrzy na R. A ten ciągle, po kiego licha, ma na czole swoje okulary przeciwsłoneczne. I urzędnik już wyciąga rękę z uśmiechem, głupi R. podaje mu okulary, tamten przymierza i się dopytuje jak wygląda i stwierdza, że przynajmniej je chce za swoją „pomoc i życzliwość”.
Jestem w wysokim stopniu zaniepokojona, w ułamku sekundy zdaję sobie sprawę, że nie mogę na to pozwolić. Choćby oddanie okularów miało nam zapewnić szybki wymarsz na teren miasta.
Pozbycie się okularów spowodowałoby szybką konieczność kupna nowych dla R. A R. nie patrzyłby na nasze malejące zasoby pieniężne, musiałby mieć okulary drogie, w dobrym sklepie, tracić czas na ich poszukiwanie. Zapewne przez cały kolejny dzień nasze życie kręciłoby się wokół tego tematu.
W ułamku sekundy, intuicyjnie podejmuję decyzje co powiedzieć – „Nie, nie za bardzo pasują panu do karnacji”. Facet to narcyz, widać to po jego zadowolonej minie, kiedy sobie wyobraża noszenie tych okularów (nota bene bardzo wysłużonych). Kiedy słyszy, że może w nich źle wyglądać (i ktoś to może widzieć!) pośpiesznie oddaje R. okulary i nas wypycha z biura. Po paru minutach wychodzimy z lotniska.

[A teraz sobie mylę – po co takie myślenie, kombinowanie, branie odpowiedzialności nawet w takich drobnych szczegółach życia, takie iskry, które mnie dopadały już wtedy, z lewa i z prawa, że muszę wziąć odpowiedzialność za sytuację? A niechby sobie kupował swoje okulary ze swojej puli pieniężnej i czasowej, moja powinna zostać nienaruszona].