środa, 20 maja 2015

Słownik indonezyjski - Bantu

Bantu czyli pomoc, pomagać. Bardzo pozytywne, uniwersalne znaczenie. Ale w Indonezji ma jeszcze swoje odcienie, czasem bardzo ciemne, czasem trochę weselsze.

Bantu może być bowiem propozycją nie do odrzucenia. Wcale nie chcemy, żeby jakiś oficjel nam pomagał ale on celowo doprowadził nas do takiej sytuacji, że pomoc przyjmujemy z ulgą. Bantu jest bowiem zwyczajowym zakończeniem kłopotliwych sytuacji.  Saya bisa bantu (mogę pomóc) padające ze strony oficjalnej jest zawsze w zanadrzu i może prowadzić do polubownego zakończenia problemu pod warunkiem odpowiedniej gotówki w portfelu lub banku adresata propozycji. Bo w Indonezji nikt najchętniej nie robiłby nam problemów, tylko nam pomagał. A że aby pomóc czasem trzeba sztucznie problemy stworzyć , no, może czasem wystarczy nimi tylko postraszyć, to już taki koloryt miejsca. Mi wielokrotnie proponowano pomoc na Flores i wiem, że lepiej trzymać się od takiej pomocy jak najdalej. 

Powyższe sytuacje to jest bantu złowrogie. Ale i ono ma swoje dobre strony. Bo mimo że nikt nie chce być w poważnej sytuacji, kiedy bantu jest potrzebne, świadomość istnienia ostatecznego rozwiązania w jego właśnie postaci jest kojąca. Bo proponujący pomoc są zazwyczaj mistrzami we wcześniejszym tworzeniu atmosfery grozy, niedopowiedzeń, komplikowania sytuacji. Wtedy możliwość zapłaty i zakończenia sprawy jawi się jako najprostszy sposób zostawienia problemu za sobą. Pieniądze to w końcu tylko pieniądze, rzecz nabyta.

A bantu weselsze na przykładzie:
W zeszłym tygodniu jadę samochodem na policję kupić prawo jazdy pozwalające ten samochód prowadzić. Poprzednie zakończyło swój żywot miesiąc temu wraz z roczną datą ważności. Wściekam się myśląc o systemie skonstruowanym tak, żeby wyciągnąć ode mnie jak najwięcej pieniędzy. W tym przypadku - opłatę za możliwość prowadzenia samochodu z komfortem mijania blokad policyjnych na drogach a nie zastanawiania się czy trzeba szykować  50 czy 100 tys. rupii dla policjanta.
Jestem już w ogromnym kompleksie policyjnym w Denpasar. Inaczej niż w zeszłym roku – mrowie ludzi. Kolejki do okienek, wszystkie siedzenia zajęte, ludzie podpierają kolumny. Mykam bokiem do okienka, akurat się zwolniło. Mówię, że chcę przedłużyć prawo jazdy. Kitas jest? – Jest. Stare prawo jazdy? – podaję. Zaświadczenie od lekarza? Jakie zaświadczenie? Że jesteś zdrowa do prowadzenia auta? Rok temu nie trzeba było. A teraz już tak. A gdzie lekarz? A tam, po drugiej stronie ulicy.
Patrzę na tłum i decyzja podjęta – szukam bantu. Nie mam bowiem cierpliwości miejscowych do czekania godzinami, nie mogę też na to sobie pozwolić. Idę na zewnątrz. Patrzę za mundurem, jest paru w zasięgu wzroku. Z jakiegoś powodu mam zakodowane, że wąsaci są bardziej skorumpowani i akurat taki stoi. Chcę zrobić prawo jazdy, bisa bantu? Macha ręką i pokazuje innego. Akurat bez wąsów ale szybko łapie. Idź za mną, dochodzimy do jakiegoś blatu, ya, saya bisa bantu. Ile? 350 tys. Nie chce mi się targować, wizja tłumu u lekarza mnie przeraża.  Ale jak co roku zapominam przynieść ksero swojego kitasa więc wychodzę do usłużnego punktu obok. Kiedy wracam mój człowiek ma już moją kopertę. Miga mi zaświadczenie od lekarza, z pieczątką i podpisem. Wymiana za uzgodnioną sumę, dłoń wędruje do kieszeni. Reszta czyli zdjęcie, odciski palców i odbiór dokumentu już w mojej gestii.
Zerkam na dokumenty – oficjalna cena za prawo jazdy – 120 tys. jak byk, zresztą widać tę cenę także na dużej tablicy przed wejściem do biur (i tak bez szukania bantu musiałabym zapłacić więcej, wiem z praktyki). Część dotycząca testu teoretycznego i egzaminu praktycznego w ogóle nie wypełniona (ale może dlatego, że to było przedłużenie choć i za pierwszym razem było podobnie). Z zaświadczenia lekarskiego dowiaduję się, że ciśnienie mam 120/80 - raczej prawda, puls – 80 (chyba zawyżony), wzrok idealny – ponieważ miałam -1 a się starzeję to być może też prawda. Ogólnie zdrowa do prowadzenia auta.

Aby zerwać z takimi sytuacjami trzeba by chyba tsunami, w którym polegliby wszyscy powyżej 15 roku życia bo każdy jest już przyzwyczajony do tego systemu od wieków. Expaci też są umoczeni.

Ale hipokryzją byłoby też powiedzieć, że nie jest po prostu łatwiej na co dzień. Jest tu niespokojniej, mniej pewnie, nie ma jasnych przepisów. W tym gąszczu zagubienia jest to pewien pewnik – można tak zawsze załatwić swoją sprawę. Kwestią jest oczywiście ile za jaką pomoc. Inflacja też tu działa.