Bantu czyli pomoc, pomagać. Bardzo pozytywne,
uniwersalne znaczenie. Ale w Indonezji ma jeszcze swoje odcienie, czasem bardzo
ciemne, czasem trochę weselsze.
Bantu może być bowiem propozycją nie do
odrzucenia. Wcale nie chcemy, żeby jakiś oficjel nam pomagał ale on celowo
doprowadził nas do takiej sytuacji, że pomoc przyjmujemy z ulgą. Bantu jest
bowiem zwyczajowym zakończeniem kłopotliwych sytuacji. Saya bisa bantu (mogę pomóc) padające ze
strony oficjalnej jest zawsze w zanadrzu i może prowadzić do polubownego
zakończenia problemu pod warunkiem odpowiedniej gotówki w portfelu lub banku
adresata propozycji. Bo w Indonezji nikt najchętniej nie robiłby nam problemów,
tylko nam pomagał. A że aby pomóc czasem trzeba sztucznie problemy stworzyć ,
no, może czasem wystarczy nimi tylko postraszyć, to już taki koloryt miejsca. Mi
wielokrotnie proponowano pomoc na Flores i wiem, że lepiej trzymać się od
takiej pomocy jak najdalej.
Powyższe sytuacje to jest bantu złowrogie. Ale
i ono ma swoje dobre strony. Bo mimo że nikt nie chce być w poważnej sytuacji,
kiedy bantu jest potrzebne, świadomość istnienia ostatecznego rozwiązania w
jego właśnie postaci jest kojąca. Bo proponujący pomoc są zazwyczaj mistrzami we wcześniejszym tworzeniu atmosfery grozy, niedopowiedzeń, komplikowania sytuacji. Wtedy możliwość zapłaty i zakończenia sprawy jawi się jako najprostszy sposób zostawienia problemu za sobą. Pieniądze to w końcu tylko pieniądze, rzecz
nabyta.
A bantu weselsze na przykładzie:
W zeszłym tygodniu jadę samochodem na policję kupić
prawo jazdy pozwalające ten samochód prowadzić. Poprzednie zakończyło swój
żywot miesiąc temu wraz z roczną datą ważności. Wściekam się myśląc o systemie
skonstruowanym tak, żeby wyciągnąć ode mnie jak najwięcej pieniędzy. W tym
przypadku - opłatę za możliwość prowadzenia samochodu z komfortem mijania
blokad policyjnych na drogach a nie zastanawiania się czy trzeba szykować 50 czy 100 tys. rupii dla policjanta.
Jestem już w ogromnym kompleksie policyjnym w
Denpasar. Inaczej niż w zeszłym roku – mrowie ludzi. Kolejki do okienek,
wszystkie siedzenia zajęte, ludzie podpierają kolumny. Mykam bokiem do okienka,
akurat się zwolniło. Mówię, że chcę przedłużyć prawo jazdy. Kitas jest? – Jest.
Stare prawo jazdy? – podaję. Zaświadczenie od lekarza? Jakie zaświadczenie? Że
jesteś zdrowa do prowadzenia auta? Rok temu nie trzeba było. A teraz już tak. A
gdzie lekarz? A tam, po drugiej stronie ulicy.
Patrzę na tłum i decyzja podjęta – szukam
bantu. Nie mam bowiem cierpliwości miejscowych do czekania godzinami, nie mogę
też na to sobie pozwolić. Idę na zewnątrz. Patrzę za mundurem, jest paru w
zasięgu wzroku. Z jakiegoś powodu mam zakodowane, że wąsaci są bardziej skorumpowani
i akurat taki stoi. Chcę zrobić prawo jazdy, bisa bantu? Macha ręką i pokazuje
innego. Akurat bez wąsów ale szybko łapie. Idź za mną, dochodzimy do jakiegoś
blatu, ya, saya bisa bantu. Ile? 350 tys. Nie chce mi się targować, wizja tłumu
u lekarza mnie przeraża. Ale jak co roku
zapominam przynieść ksero swojego kitasa więc wychodzę do usłużnego punktu
obok. Kiedy wracam mój człowiek ma już moją kopertę. Miga mi zaświadczenie od
lekarza, z pieczątką i podpisem. Wymiana za uzgodnioną sumę, dłoń wędruje do
kieszeni. Reszta czyli zdjęcie, odciski palców i odbiór dokumentu już w mojej
gestii.
Zerkam na dokumenty – oficjalna cena za prawo
jazdy – 120 tys. jak byk, zresztą widać tę cenę także na dużej tablicy przed
wejściem do biur (i tak bez szukania bantu musiałabym zapłacić więcej, wiem z
praktyki). Część dotycząca testu teoretycznego i egzaminu praktycznego w ogóle
nie wypełniona (ale może dlatego, że to było przedłużenie choć i za pierwszym
razem było podobnie). Z zaświadczenia lekarskiego dowiaduję się, że ciśnienie
mam 120/80 - raczej prawda, puls – 80 (chyba zawyżony), wzrok idealny – ponieważ
miałam -1 a się starzeję to być może też prawda. Ogólnie zdrowa do prowadzenia
auta.
Aby zerwać z takimi sytuacjami trzeba by chyba
tsunami, w którym polegliby wszyscy powyżej 15 roku życia bo każdy jest już
przyzwyczajony do tego systemu od wieków. Expaci też są umoczeni.
Ale hipokryzją byłoby też powiedzieć, że nie
jest po prostu łatwiej na co dzień. Jest tu niespokojniej, mniej pewnie, nie ma
jasnych przepisów. W tym gąszczu zagubienia jest to pewien pewnik – można tak
zawsze załatwić swoją sprawę. Kwestią jest oczywiście ile za jaką pomoc. Inflacja
też tu działa.