poniedziałek, 8 grudnia 2014

Tradycja

Na różne rzeczy można narzekać, różne krytykować ale jeśli wejdzie się na obszar czegoś, co można nazwać tradycją, nagle okazuje się, że tu właśnie nie można. Tak przydarzyło się mi, kiedy ośmieliłam się skrytykować rytualne rzezie, kiedyś w Tana Toraja na Sulawesi a ostatnio na Flores. Straszne słowo na T staje się usprawiedliwieniem nawet najgorszych zdarzeń.

Komentarze typu: tradycja jest święta, z tradycja się nie dyskutuje itp. wywołują mój śmiech jeśli nie grozę. Jak czemuś tak abstrakcyjnemu można dać taką władzę nad życiem ludzi, nad naturą. Nadrzędną i bezwzględną wartość?

Komentarze takie padają od tych, którzy maja pełną możliwość korzystania ze swojej wolności, nikt ich nie ukarze, nie ukamienuje, nie zmusi do małżeństwa, nie okaleczy w imię tradycji. Czemu chcą się ograniczać czymś tak szeroko pojętym, nieokreślonym.

Nie znajduję ani jednego przykładu tradycji (i nie trzeba szukać wśród tych drastycznych), gdzie ona sama w sobie byłaby czymś obiektywnie pozytywnym. Nawet tak szanowane i powszechne obchodzenie tradycji świąt, którychkolwiek, może być przecież utrapieniem dla kogoś. Jaką wartość ma dla kogoś robienie Wigilii jeśli robi to od dziesiątek lat i ma dość a na dodatek robi to dla nielubianej rodziny? Przecież tak się zdarza. Ile osób odważy się złamać tradycję i wyjechać np. do ciepłych krajów? Na szczęście coraz więcej. Ale ile nawet nie odważy się dać sobie takiego wyboru. W imię czego, tradycji, nacisków rodziny na jej przestrzeganie. Bez sensu. Jaka wartość ma tradycja, w której ktoś się niedobrze czuje. Która może zniewalać tak, że ktoś nawet nie wie, że może się źle czuć z jej powodu.

Albo inny bliski mi przykład, Flores: aby się ożenić narzeczony powinien zapłacić rodzicom narzeczonej belis, w pieniądzach lub naturze. Przez lata belis bardzo wzrósł i wielu osób nie stać na jego zapłatę. Młodzi chcą być ze sobą i są, mają dzieci. I bardzo dobrze. Ale Indonezja to państwo, które w prawie sprzyja tradycji i dziecko poza małżeństwem nie dostanie aktu urodzenia, bez tego aktu nie może pójść do szkoły, nie istnieje. W Indonezji wszystko można załatwić ale to oczywiście kosztuje. Korzysta też kościół, który co jakiś czas masowo udziela ślubów parom . Mówił mi o takich hurtowych ślubach Pater Stanis, z dumą. A ja właśnie się dowiaduję, że taki spóźniony ślub jest dla pary bardzo drogi, dużo bardziej niż normalny, który zostaje zawarty wg adatu czyli tradycji czyli m.in. po opłaceniu belisu. Na Flores kościół nie odbiega chciwością od polskiego.  

Komu taka egzotyczna tradycja służy? Z naszego punktu widzenia nam bo piękne zdjęcia wychodzą, mogą być właśnie z przywiezienia belisa do przyszłych teściów przez narzeczonego. Czemu nie? Można poopowiadać o autentyczności, pradawnych zwyczajach, ponarzekać, że nasze już utracone. Ale czy są one warte więcej niż nasze opowieści z podróży jeśli utrudniają życie stosującym się do ich wymagań?

Podsumowując – uważam, że tylko wtedy taka tradycja (niezwiązana z zabijaniem czy okaleczaniem ludzi czy zwierząt) ma wartość, kiedy stosowane się do niej jest niezależnym, wolnym wyborem.

A tradycyjne rzezie zwierząt – możemy chyba wznieść się ponad tradycję jeśli jest ona tak okrutna. W końcu przez ostatnie 100 lat zrobiliśmy wielki krok jeśli chodzi o stosunek do zwierząt i chyba idzie ku lepszemu mimo wszystkich strasznych zdarzeń, także w Polsce. Czemu więc mamy akceptować krwawe tradycje? Bo są one atrakcją turystyczną do pochwalenia się? Bo prastare? Przecież to względne określenie. Ile lat stosowania może legitymizować zabicie kilkuset bawołów w sadystyczny sposób i pijackie obżarstwo.

Okaleczanie, porwania i zmuszanie do małżeństwa i inne (dziwnym trafem w opresji są tu zazwyczaj kobiety) – chyba nikt zdrowy na umyśle nie będzie bronił takich tradycji. Czyli jak, że tradycja najważniejsza, święta, ponad wszystko i nie można złego słowa powiedzieć?

poniedziałek, 17 listopada 2014

Komodo

Rok temu na wiosnę dzwoni do mnie ibu Maria, mówi, że szuka łodzi dla swoich klientów. Razem z mężem Niemcem mają łódź Felicię. Kiedyś mieli jeszcze Felianę ale ją sprzedali. Kupili je w czasie, kiedy ja budowałam Ari Jayę. Byliśmy jednymi z pierwszych łodzi safari stacjonujących w Labuan Bajo.
Ale teraz szuka dla swoich klientów innej łodzi. To pierwszy raz, kiedy mamy bezpośredni kontakt. Ja się pytam dlaczego szuka, skoro ma swoją i czy jest jakiś kłopot. To pierwsze, co przychodzi mi na myśl. Felicia w czasie swojej pracy na Komodo miała dużo problemów. A to widziałam, że na holu wracała do Labuan Bajo, a to, kiedy byliśmy w pobliżu, wpadła na rafę, która jest 1,5 metra pod wodą. Stało się to mimo a może właśnie z powodu gpsa na pokładzie, kapitan płynął wg urządzenia, nie patrzył na otoczenie, był prąd i tak Felicja wpadła na to jedno z miejsc nurkowych. I utknęła, inne łodzie musiały ją ściągać. A jeszcze kiedy indziej z pełną prędkością wpadła na inną podwodną skałę, deski w dziobie się rozwarły i do środka zaczęła wpływać woda. Po pobieżnej naprawie w Labuan Bajo Felicia musiała popłynąć do suchego doku na Bali, co wiąże się z wielkimi kosztami.

Pytam się więc Marii, czy jej łódź ma jakiś problem i w panice szuka jakiejś na zastępstwo, co się każdemu z prowadzących ten biznes czasem zdarza. A ona odpowiada histerycznym w brzmieniu tonem:
- wiesz dlaczego, wiesz dlaczego? Powiem ci dlaczego! Bo sprzedałam Felicię.
I chichocze w słuchawkę. Dopiero teraz zamiast histerii w jej tonie wyłapuję czystą ulgę i chyba nawet szczęście. Jest szczęśliwa, że już nie ma na głowie biznesu, przez który nie śpi się po nocach. Ja się pocieszam, że jest dużo ode mnie starsza.

Nasza praca na Komodo to sprzężenie trzech strasznych czynników: praca z miejscową siłą roboczą, praca z turystami oraz ogromna zależność od natury. O miejscowych pracownikach się już rozpisałam, o turystach kiedyś napiszę. A teraz o naturze.

Komodo jest trudnym obszarem. Niby spokojne, otoczone wyspami, czasem sprawia wrażenie jeziora. A pod powierzchnią czai się ogromna siła. Cztery razy na dobę morze rusza,  dwa razy w jedną stronę i dwa razy w przeciwną. Jeśli nie ma przeszkód na powierzchni to siły tej nie widać gołym okiem.  A wystarczy jedna mała skała a wokół niej zaczyna się kipiel.

Prądy zależą od Księżyca, od jego faz. Każdego dnia są opóźnione w stosunku do dnia poprzedniego około 40 minut. My mamy tabele pływów z portu Bima na Sumbawie ale Komodo jest opóźnione do godzin podanych w tych tabelach o około godzinę. Wszystko około bo nie ma żadnej reguły. Każde miejsce reaguje inaczej. W jednym prąd płynie „na odpływ” a parę kroków od niego „na przypływ”. Gdzie podziewa się woda w miejscu zderzenia (bo gdzieś się te przeciwne prądy chyba muszą spotkać)  - nie wiem.

W ciągu doby jest jeden duży przypływ i jeden duży odpływ, po nich są małe przypływ i odpływ, zwane konda. Ale czasem obydwa przypływy i odpływy się wyrównują. Prądy są wtedy zwykle słabsze.
Największa różnica w stanie wody to mniej niż 2 metry. Niby niedużo ale te olbrzymie masy wody są wtłaczane w wąską cieśninę między wyspami Komodo, Padar i Rinca.

Nienawidzę płynąć pod silny prąd. Gdy łódź w taki wpływa silnik zaczyna inaczej pracować, nisko, głucho a ja cała sobą czuję, że wykonuje on olbrzymią pracę. Wyobrażam sobie śrubę, taką właściwie małą, która tam na dole walczy z żywiołem, który mi z pokładu wydaje się nie do pokonania. Prąd to marszczy drobno powierzchnię morza, tworząc małe złośliwe falki, czasem z białymi grzywami, to ją wygładza na lustro. A na powierzchni tego lustra czasem woda bucha, to prąd płynie z głębi do góry.

Czasem obraca nami tak, że myślę, że nigdy nie wypłyniemy z jego szponów. Ale nie, powoli się posuwamy. Turyści robią zdjęcia wirów. A mi nasza łódź wydaje się najmniejszą z możliwych łupinką na łasce tego morza.

niedziela, 9 listopada 2014

Labuan Bajo

W czasie przygody z policją przenieśliśmy się do hotelu Gardena. Był to jeden z niewielu hoteli oraz najlepsza restauracja. Bardzo znana z szybkiej obsługi. Czekanie na jedzenie dochodziło do 1,5 godziny a jedną z moich ulubionych rozrywek było obserwowanie powtarzających się sytuacji: przychodzą klienci, zapewne głodni bo zwykle z morza albo z gór. Siadają. Są sympatyczni, czytają Lonely Planet. Po około 15 minutach obracają głowy w kierunku wysokiej lady, która służy za recepcję i za którą siedzi Edel, recepcjonistka i kelnerka w jednym. Edel ma 1,50 i nie widzi z głębin swojego fotela, że ktoś w ogóle jest. Jak w końcu zauważa to wolnym i dostojnym krokiem idzie z karta dań, kładzie ją na stole i odchodzi. Klienci wybierają dania po czym Edel znowu nadchodzi, czasem nawet bez zawołania. Okazuje się, że wybranych dań akurat nie ma więc trochę czasu upływa na informacje, co ostatecznie jest. Edel odchodzi statecznym krokiem do kuchni z zamówieniem. Tam dziewczyny trochę czasu tracą na wgapianie się w telewizor. W końcu potrawa nadchodzi. W Gardenie na szczęście jest duża i smaczna.
Gardena to wtedy centrum życia towarzyskiego, nie ma jeszcze żadnej z modnych teraz restauracji. Ma piękny widok na zachód, na wszystkie małe wyspy z Komodo w tle. Najbardziej twarde krzesła w całej Azji chyba. Tu się wszyscy spotykamy.

Co parę tygodni przyjeżdża John, Amerykanin. 20 parę lat. Uczestniczy w jakimś programie, który polega na mieszkaniu w jednej z wiosek Manggarai (zachodnie Flores), wiosce odciętej od świata. Aby się z niej wydostać musi maszerować przez las do rogi Labuan bajo – Ruteng i tam łapać stopa. Program wymagał aby John co noc spał w innym domu. Organizacyjnie nie było z tym problemu, w domach nie było łóżek, John musiał przenieść tylko swój mały plecak. Ale nie znosił tego najlepiej. Mycie było w rzece, jedzenie tylko ryżu i zielonych liści. Wizyta w Labuan Bajo była dla niego świętem, zamawiał duże porcje i gadał.

Z opowieści Johna jedna szczególnie zapadła mi w pamięć – jak ludzie w wiosce umierają. Mieszkańcy wnętrza Flores to rolnicy. Przychodził więc rolnik z pola, siadał na podłodze, pił herbatę i nagle się przewracał na bok. I umierał.

John nie dotrwał do końca programu. Czmychnął na Bali i zaczął nowe życie, całkowicie inne. Życie surfera, podrywacza, imprezowicza czyli typowe dla jego wieku na Bali.

Andre to Francuz, który mieszkał sobie w Labuan Bajo. W Alzacji miał firmę baloniarską (organizował loty balonem), którą sprzedał. W tym czasie w Labuan Bajo realizował ideę fixe. Jeździł po wyspach we wschodniej Nusa Tenggara (czyli Flores, Sumbie, Timorze i wielu pomniejszych), robił mieszkańcom zdjęcia. Potem wywoływał je na Bali a następnie ruszał swoimi śladami, odnajdywał swoich modeli i wręczał im zdjęcia. Był gejem i zaczynał właśnie nowy związek z kucharzem Konim, z którym potem wyjechał na Sumbę. Wiem, że mieszka tam do teraz i buduje studnie oraz instaluje panele słoneczne. Jest dość znany i czasem jego twarz pojawia się w lokalnych gazetach.

Z Andre zawsze wyśmiewał się Moris (a w zasadzie Maurice), stary Francuz, który w Indonezji siedział najdłużej z nas, zbudował łódź (jak się to naprawdę odbyło, dowiedziałam się potem, kiedy los mnie z nim zbliżył). Mr. Moris naśmiewa się z gejostwa Andre ale nie tylko. W odpowiedzi na plany Andre pomocy mieszkańcom wysp, jak z rękawa sypie opowieściami o podobnych akcjach, doszczętnie zmarnowanych przez miejscowych, których pomoc miała dotyczyć lub przez korupcję: a to o statku-szpitalu mającym pływać i leczyć od wyspy do wyspy a w którym urządzono sypialnie dla rodziny w którymś z portów. A to o elektryfikacji jakiegoś obszaru, na którym po wyjeździe ludzi od programu kabli używano jako powrozów do bydła. A to o fiasku programu nauczania wytwarzania mleka. Jak zaczął to nie kończył. O Indonezyjczykach miał jak najgorsze zdanie, zwłaszcza o leniwych i plujących Depie i Karnie, jego załodze. Zresztą i o turystach też. Jest złośliwy i nabija się ze zmęczonych podróżnych, którzy spoceni przybywają do Gardeny, pokonawszy wpierw liczne schody od ulicy. Ale siedzi twardo w Gardenie, żeby ich namówić na wycieczki swoją łodzią Ikan Terbang (latająca ryba).

Moris mówi tylko po francusku i po indonezyjsku. Ale jako że duża cześć podróżnych to Francuzi ma szczęście. Siedzi i jak ktoś koło niego przechodzi rzuca:

- Bonjour

Jestem świadkiem jak często mu się udaje:

- O, pan z Francji…

I dalej już się toczy, Moris ma talent do opowieści, ludzie słuchają jak zaczarowani i chętnie dają się namówić na rejs po Komodo. Zapominają o złośliwościach z początku, rzucanych wprawdzie do nas lub w przestrzeń Gardeny ale tak, żeby wyczerpani podróżni z łatwością usłyszeli:

- O, może spragnieni są camembertka? A może spodziewają się dobrego winka
- Nie ma to jak okazja do wypoczynku na wakacjach…

Morisa nie cierpią kelnerki bo zawsze, aby nie płacić, zamawia wodę z kranu, ale z dodatkiem restauracyjnego lodu.

Ale najczęściej powtarzają się historie o victimach. Moris nas nimi zalewa. Victime czyli ofiara. U Morisa ma to tylko jedno znaczenie – bule czyli biały/biała związani z miejscowymi. Strona biała to victime. Victime strony indonezyjskiej, która tylko czyha na białe pieniądze i lepsze życie. I nawet jeśli to nie jest scenariusz pewny w 100% to w większości na pewno, jak mi obserwacja życia pokazała.

Ostatnim stadium victime jest une grosse victime.

Une grosse victime jest oczywiście Andre z powodu swojego związku z Konim. Sam Moris był także victime, kiedy mieszkał w Makasar. I jego syn Jerome także, ten zwłaszcza miał victimowy incydent dużego kalibru. A skończyli w końcu obydwoje jako grosse grosse victimes na Bali. Ale o tym potem.


piątek, 7 listopada 2014

Nachodzenie korupcyjne 4

W końcu zalegalizowaliśmy nasze drewno. Mieliśmy w tym czasie nową znajomą, Amalię z Jakarty, pracującą dla parku narodowego. Amalia była bardzo sympatyczna i pomocna ale trochę szalona. Bardzo lubiła swoją pracę polegającą na nurkowaniu i sprawdzaniu stanu raf koralowych oraz liczebności i zachowania morskiej fauny. Ale bardziej lubiła wracać myślami do życia zostawionego w Jakarcie, pełnego clubbingu, romansów i wielkomiejskiego szyku. W miejsce bardziej od tego dalekie niż Labuan Bajo nie mogła trafić. Spędzała więc całe dnie z komórką w ręce i przy uchu a nocami przez komórkę uczestniczyła w imprezach (wszystko słyszeliśmy bo jej pokój w hotelu Gardena sąsiadował przez dwie bambusowe płachty z naszym a ona rozmawiając z pozostawionymi w Jakarcie przyjaciółmi musiała przekrzykiwać głośna muzykę). Z komórką dokonywała rzeczy niesamowitych, pisała sms do kolegi i w tym samym czasie odbierała telefon, z pytaniem, czemu jeszcze nie wysłała smsa, na którego ten kolega czekał. Prawie zawsze mówiło się do pochylonej nad komórką głowy Amalii a nie naprawdę do niej. Kiedy za parę miesięcy została zwolniona z pracy okazało się, że zostawiła ogromny nieuregulowany rachunek za rozmowy telefoniczne z biura. Twierdziła ponadto, że jest rodziną sułtana z Jogjakarty i kuzynką różnych artystów.

Dla Amalii ważne było pokazanie nam, ze ma wpływowych znajomych także w Labuan Bajo, poznaje nas więc z Mr. Edwardem, szefem departamentu leśnego w Labuan Bajo. Po kurtuazyjnej wizycie w jego domu i poznaniu żony oraz jednej wizycie w biurze dobijamy targu i drewno dostaje odpowiednie dokumenty (chyba odpowiednie bo i tych jeszcze przeczytać nie umiałam, w każdym razie mieliśmy spokój za cenę przyjaźni z niezwykle ciekawskim i namolnym Mr. Edwardem).

Ciekawym wszystkiego:
- a Polandia i Italia są na wyspach położonych jak daleko od siebie? Ile się płynie? (przypomniało mi to plany Joinala, chłopaka z Bangladeszu, który pracował ze mną na Malediwach, mówił, przyjadę do Polski, będę pracował w ogrodzie, palmy ścinał)
- a co się jada, a co rośnie…
- a możemy przyjść w sobotę na łódkę (po czym po przyjściu swoim grubym ciałem wykonywał skoki z dachu łodzi do portowej wody) – to już w czasach podokowych.

Dzięki niemu także nie wpadliśmy w tarapaty większe niż te, w które wpadliśmy. A mogłyby to być tarapaty ekstremalne biorąc pod uwagę żywioł morski i maleńka łódeczkę. Otóż Mr. Edward, w ramach naszego rewanżowania się za legalizację drewna, poprosił, żeby Ari Jaya zawiozła jego rodzinę na jeden dzień na pobliską wyspę z małym resortem i plażą, Serayę. Z Labuan Bajo płynie się tam 45 minut. Droga na wyspę upłynęła bez problemów. Za to powrotna przemieniła się w koszmar – silnik stanął a były fale oraz zapadała noc czyli bardzo niekorzystna kombinacja. Łódź z trudem doczołgała się do portu na maleńkim silniku pomocniczym. Nazajutrz ten główny został sprawdzony. Grom z jasnego nieba! W puszcze olejowej napchany był ambril, straszne słowo, na jego dźwięk jeszcze teraz przechodzą mnie ciarki. Ambril - pasta do czyszczenia metalu, sama z metalowymi opiłkami. Weszły one w różne części silnika, naszego sprowadzanego z Surabayi silnika. Efekt łatwy do wyobrażenia sobie. Co robić? Pierwsze zapytanie o sens naszej pracy, sens Komodo i Labuan Bajo.


Sprawca do dzisiaj pozostaje nieznany, przynajmniej dla mnie. Ja się cieszę, że mieliśmy okazję do krótkiej wycieczki, w czasie której ujawniła się ta straszna rzecz a nie kiedyś, gdzieś, daleko i na większych falach…

środa, 5 listopada 2014

Bena

Flores, magiczna stara wioska Bena, piękna, u stóp wulkanu Inerie. Nic nie zakłóca widoku, żaden dach z blachy falistej, żaden parking.

Mój kontakt dał mi znać – koniec października, będzie wielka upacara adat, poświęcenie nowego domu. Dwa dni, wiele wiosek w odwiedzinach, tańce. Wiedziałam, że na nowy dom trzeba będzie poświęcić bawołu. Bez tego nie można zamieszkać w nowym domu. Myślałam, że jednego.

Pierwszy dzień to tańce. Z pobliskiego Aimere przyjechał ponad tonowy zbiornik sopi, miejscowego silnego bimbru z owoców pewnej palmy oraz niezliczona ilość kanistrów z tym samym trunkiem. W wielkich beczkach spoczywał tuak, sfermentowany sok zbierany wprost z drzewa. Te dwie rzeczy pozwoliły ludziom z wielu okolicznych wiosek przetrwać, tańczyli bowiem w pełnym słońcu już od rana a koniec października jest wyjątkowo gorący. Ciągle wchodziły nowe grupy gotowe do  tańczenia. Nieskończone korowody. Podobno przyjechali ludzie z 33 okolicznych wsi.

Większość ubrana w tradycyjne stroje. Tańczą i tańczą w rytm bębnów. Już od świtu ale o 4 po południu przerwa. Trzeba się posilić. Ale najpierw trzeba ugotować. A zaczynają od podstaw. Kwiczące świnie są doprowadzone do specjalistów od adatu. A adat tu okrutny. Świni trzeba rozłupać czaszkę parangiem, od tyłu. Świnie czują i płaczą, wyrywają się. Po paru chwilach mięso jest już gotowane w wielkich kotłach koło ryżu.

Wieczorem są tańce dreptane wokół ogniska, śpiewy.

Najważniejszy dzień jest nazajutrz. Nie jeden a dziewięć bawołów stoi uwiązanych do bambusowego ołtarza. Wszyscy z wiosek stoją naokoło. Ci co mają dokonać ofiary stoją wyprężeni, z parangami. Zaczyna się jeszcze przed 6 rano.

Pierwszy bawół – próbuje się wyrywać. Płacze, sika. Mają na niego sposoby, ustawiają go tak, żeby niewiele mógł zrobić, z głową uniesioną, gardłem wyeksponowanym. Potem każdego spotka ten sam los. Krew sika daleko, bawół nie może albo nie chce paść, jest ciągnięty przez wieś, krew tryska. Ale żyje jeszcze długo. Gdy już pada do jeszcze żywego przybiega człowiek z długa i grubą bambusową tyką i zbiera do niej krew.

Różnica tkwi w człowieku. Niewprawny musi uderzać parangiem w gardło więcej razy. Ludzi dokoła to cieszy. Skaczą i się śmieją.

Po godzinie dziewięć trupów leży w pyle. Przyciągane są wielkie liście palmowe, nie do przykrycia martwych zwierząt a do odkładania poćwiartowanego mięsa. Idzie to szybko i sprawnie. Mięso trzeba szybko ugotować bo w południe kolej na świnie. A tych przybywa na przyczepach, na sznurkach nieskończona ilość. 

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce
Bawoły do ofiarowania

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce
Wybrani kaci


Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce

Indonezja, Flores, tradycja, tradycyjne wsie, ofiary, ofiarowanie, tradycyjne tańce



wtorek, 12 sierpnia 2014

Nachodzenie korupcyjne 3

Mijają spokojnie kolejne dni. Parę wymiętych kartek z komisariatu leży sobie w Losmen Diaz. Co jakiś czas widzimy którego s chłystków jak się przemykają w pobliżu. Przychodzi też Agustinus zapytać jak tłumaczenie. Skąd ten się znowu wziął w całej sprawie, skąd wie o policji i o kartkach? Przecież tylko załatwił nam kontakt z Haji Raisem, dawno temu.

Niedługo się domyśliłam roli Agustinusa - chłystki na spółkę z wyżej postawionymi sięgnęli po kolejne koło ratunkowe. Pseudo przyjaciela, takiego, który dobrze nam życzy i szczerze doradzi. I ten nam szczerze doradza –
„no zapłaćcie choć trochę, będziecie mieć z głowy, nie chcą dużo”

Jeśli już nas namówi do zapłaty łapówki to coś skapnie i jemu. Taki system. Na pewno się już pogodzili, że ich wydająca się wcześniej niebotyczną dola, którą teoretycznie skłonni bylibyśmy zapłacić, stopniała do mizernej… ale wciąż mają nadzieję na cokolwiek, choćby to był tylko zwrot kosztów, jakie ponieśli.
Ale przepędzam Agustinusa (wszyscy po średnicy tego typu w Indonezji to jak zaraza, najlepiej ich przepędzać już na początku, tylko patrzą jak wyciągnąć choćby parę groszy z każdej strony). Myślę jednak, że dobrze by było zrozumieć co tam na coraz bardziej pomiętych kartkach jest napisane i być może zakończyć sprawę. Idę więc do Padre Stanisa, polskiego misjonarza, który jest już na emeryturze i mieszka w Labuan Bajo. W zasadzie to buduje nowy kościół katolicki w mieście i czasem jest jeszcze aktywny w zawodzie.

Polubiliśmy się podczas naszego pierwszego spotkania więc mam nadzieję, że mi pomoże. Idę i tłumaczę swoja niedolę, pokazuję zapis z komisariatu. Ten czyta i robi się coraz bardziej czerwony na twarzy. Ja zauważam natomiast, że ścieżką zbliża się nasz policjant przesłuchujący, musiał nas śledzić. Nie wiem po co, w każdym razie im bliżej tym bardziej zaczyna się płaszczyć, przed wejściem na werandę ściąga klapki i podchodzi cały w pokłonach, ręce jak do modlitwy i zgięty w pasie do ziemi. Sam w sobie ma szczurzy wygląd i pokurczoną posturę a teraz to wrażenie się wzmaga. Pater Stanis się podnosi a jest wielki, przy szczurku wygląda jak inny gatunek człowieka. Albo naprawdę wściekły albo dobry aktor,  zamachuje się na szczurka, tamten się kuli. Ręka się zatrzymuje tuż przed jego gębą i Pater Stanis zaczyna grzmieć. Nie rozumiem jeszcze co ale jest groźnie. Szczurek się wycofuje, zbiera swoje klapki i znika.

Potem słyszę tłumaczenie:
- wiesz, co tam było napisane?
- no nie
- pytanie: „wiesz, dlaczego tu jesteś?”, odpowiedź: „tak, bo nielegalnie kupiłam drewno”. Ale hołota 

Na tym sprawa w zasadzie się kończy. Jesteśmy obserwowani z oddali i raczej niegroźnie. Ale martwię się, że sytuacja może się powtórzyć. Akcje chłystków nie są chyba skoordynowane i może jakaś inna grupa będzie potrzebować pieniędzy a jest ramadan, na jego koniec trzeba się wykosztować na prezenty.  Taka grupa może podjąć nowe działania na własna rękę, licząc na szczęście. Tak to chyba działa, jak się uda to dobrze, na tej samej zasadzie co na targu podają najpierw cenę wielokrotnie przewyższającą tę, którą są w stanie zaakceptować. Jak się trafi jeleń to będą na plusie.

W zawodach typu policjant czy wojskowy dochodzi jeszcze inny czynnik. Taka praca jest tu bardzo pożądana. Jest prawie że nie do stracenia oraz dostaje się emeryturę, czyli jest to sytuacja dokładnie odwrotna niż w przypadku innych prac. Aby wkręcić chłopaka rodzina musi zapłacić. Rodzice mojej znajomej Liny z Solo na Jawie sprzedali w tym  celu rodzinny dom. Lina to doskonale rozumie i nigdy nie była z tego powodu zła. Brat mając pracę marzeń w policji będzie zobowiązany jej pomagać. Inny będzie czuł się zobowiązany w stosunku do rodziny za złożenie się na jego awans. Będzie więc potrzebował dużo pieniędzy. Dorabianie na boku w sposób, którego staliśmy się ofiarami jest jak najbardziej akceptowalne.


Potem wyrobiłam sobie metodę na takie sytuacje. Nie rozmawiam z najniżej postawionymi funkcjonariuszami. Od razu pytam o szefa. Biorę na siebie ryzyko, czy szef jest najbardziej skorumpowany ze wszystkich czy raczej będzie mi chciał pokazać jak twardą ręką trzyma swoich pracowników. Najczęściej samo żądanie zaprowadzenia do szefa wystarcza. 

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Nachodzenie korupcyjne 2

Po paru dniach przychodzą i mówią, że już sprawdzili, dokumenty są w porządku, nie ma problemu, żegnają się. Ulga. Po to tylko, żeby za 3 dni przyszli i powiedzieli, że jednak nie, że jednak muszą to jeszcze sprawdzić, wcześniej się pomylili.

Nie wiem do tej pory, czy są dobrymi psychologami od wzbudzania poczucia zagrożenia, czy wcześniej przy naszej niezłomnej postawie po prostu odpuścili a potem poskarżyli się komuś w biurze, że już już było a tu taki pech i ktoś wyżej postawiony postanowił im pomóc.  

Bo teraz zabierają się za nas na porządnie. Zostajemy zabrani na komisariat na przesłuchanie. Słowo deportasi powtarza się w każdym zdaniu. Przekazują nas ostrzejszym funkcjonariuszom.
Komisariat to parę budynków leżących pośrodku klepiska przy drodze na Ruteng, jakby przemieszanych ze zwykłymi domami. W małej klitce w dymie ich kreteków, strasznie mocnych papierosów goździkowych, odpowiadamy na pytania. Jeden zadaje pytania po indonezyjsku, drugi nas pyta po angielsku i dyktuje pierwszemu nasze odpowiedzi, tłumacząc je z angielskiego na indonezyjski. Co dokładnie dyktuje nie wiemy. Ponieważ pierwszy, który zadaje pytania i stuka jednocześnie w klawiaturę, nie jest wirtuozem komputera, każda sekwencja – pytanie, tłumaczenie, nasza odpowiedź, tłumaczenie, zapisanie zajmuje około 5 minut.
Ja odpowiadam pierwsza. Samo spisanie moich danych (pierwszy raz spotykam się z pytaniem o religię i wpisaniem tego do protokołu, potem już przywyknę) zajmuje z godzinę. A potem maglowanie w sprawie drewna. Siedzimy tam już przez parę godzin, we mnie się gotuje z wściekłości i, zła to przed sobą przyznaję, niepokoju.

Ale kończą ze mną. Spisują dane R. Myślę, że na danych się zakończy ale oni spokojnie przystępują do pytań. Jest już późne popołudnie, jesteśmy głodni i wściekli (ale tak wewnętrznie, na zewnątrz staram się być spokojna). Oznajmiam, że odpowiedzi R. są tożsame z moimi. „O, tak nie można, trzeba wszystko zapisać”.
Podejmuję decyzję. Wstaję, wyciągam na zewnątrz R. i oświadczam, że nie będziemy w tej klitce już dłużej przebywać. Tamci zakłopotani, nie wiedzą, co robić. Próbują nas powstrzymać ale nagle stają się bezradni. Chcą, żebym się podpisała pod tekstem. Ja twierdzę, ze muszę to sobie przetłumaczyć. Znowu konsternacja. Jak mam to przetłumaczyć, gdzie przeczytać. Proszę o wydrukowanie. Okazuje się, że stara drukarka podłączona do komputera jest zepsuta. Szperają w zakurzonej szufladzie, pełnej dyskietek, spinaczy, długopisów i ołówków. Parę dyskietek nie działa. W końcu na jednej, po krótkiej walce z systemem, zapisują swój tekst, który przenoszą do innego komputera i innej drukarki w innej części komisariatu.

Dają nam kartki. Wychodzimy. Nic się nie dzieje. Wracamy na łódź i sprawdzamy stan robót. Nasze 2 kode drewna nara leży sobie nienaruszone.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Nachodzenie korupcyjne

Jest październik 2005 roku. Nasza łódź „Wahid Jaya”, przyszła „Ari Jaya” stoi już w doku na nadbrzeżu Labuan Bajo koło domu Haji Perez. Cieśle czyli tukan zaczęli już pracować z pierwszą partia drzewa. Właśnie kupiliśmy kolejną partię, 2 kode drewna nara. Kode to jednostka do obliczania ilości drewna i oznacza 20 sztuk. Może to być 20 sztuk papan czyli desek albo 20 sztuk balok czyli belek. Cena kode zależy oczywiście od grubości, szerokości i jakości papan czy balok. Najlepsze jest drewno „merah” – czerwone, czyli ze środka pnia. Bliżej kory staje się „putih” – białe i jest dużo miększe, szybciej się psuje.
Te 2 kode drewna nara kupiliśmy od niejakiego Haji Rais z wyspy Buleleng, na północnym wybrzeżu Flores. (haji to tytuł oznaczający, że jego posiadacz odbył już pielgrzymkę do Mekki).

My sami mieszkamy niedaleko w Losmen Diaz, małym hoteliku przeznaczonym raczej dla miejscowych podróżnych niż turystów. Losmen należy do Kennediego, który tak ma na imię bo urodził się niedługo po zamachu na prezydenta Kennediego. Podobno w okolicy Kennedich jest trzech

W Losmen Diaz wytrzymaliśmy chyba z miesiąc. Nie dało się przebywać w naszym pokoju, niskim, z dachem z blachy falistej tuż  nad naszymi głowami, który w ciągu dnia rozgrzewał się do czerwoności. Prąd w Labuan Bajo był regularnie wyłączany i wtedy nasz malutki wiatraczek nie działał. W nocy gryzły nas pluskwy. W dniu przypłynięcia promu Tilongkabila z Bali lub z Makasar hotelik zapełniał się podróżnymi, ich pakunkami, hałasem do późna oraz dymem z papierosów goździkowych.

Właśnie na zmianę w Losmen Diaz i na nadbrzeżu zaczęli nas nachodzić. 2 kode drewna nara leżały sobie spokojnie przykryte dużą płachtą, kiedy zaczęli nas o nie pytać. Na początku nie wiedzieliśmy kto to był, dwóch chłystków w cywilu. Jednego dnia pytają skąd to drewno. Wyjaśniliśmy, wskazaliśmy sprzedawcę i zapomnieliśmy o sprawie. Przychodzą za 2 dni i znowu pytają o to samo, teraz już sugerując, że coś jest nie w porządku, chcą oglądać dokumenty drewna.

(Indonezja nagle zabrała się do ochrony lasów, każda partia drewna musi mieć odpowiedni surat, dokument – pozwolenie, osobny na wycięcie, osobny na transport, łącznie z mapami wskazującymi miejsce  ścinki drzew. Drewno tekowe może pochodzić tylko z plantacji. Oczywiście jakby ktoś chciał wyciąć w pień całą Indonezję i zapłaciłby wystarczająco dużo to problemu by nie było. W Indonezji jest to zawsze tylko kwestia „ile”).

My mamy, w naszym mniemaniu, wszystkie dokumenty. Myślimy, że są dobre bo tak nam powiedzieli ci, którzy na nie na naszą prośbę zerknęli, cieśle przede wszystkim. Są po indonezyjsku jesteśmy więc zależni od zdania innych. Wszyscy mówią, że dokumenty drewna są dobre. A między nami a Haji Raisem jest też Agustinus, to on pośredniczy w kupnie drewna i twierdzi, że jeśli to haji nam sprzedaje drewno to możemy brać w ciemno, bo haji to haji. Sam Agustinus jest katolikiem, gdzieś z wnętrza Flores ale jak widać argument haji jest dla niego jak znalazł. I ma być wystarczającą gwarancją także dla nas.

I tak przez parę dni jesteśmy nachodzeni, na zmianę w Losmen Diaz i na brzegu. Chłystki okazują się być tajną policją Intel. Powoli zaczynają padać słowa ‘konkwiskata’ i magiczne ‘deportasi’. My się denerwujemy ale nie przerywamy prac, zasłaniamy się Haji Raisem, którego oczywiście już nie ma, jest gdzieś daleko na swojej wysepce Buleleng i dla chłystków jest niedostępny (fizycznie ale chyba też mentalnie). A my jesteśmy celem ogólnodostępnym, każdy nasz krok w Labuan Bajo jest znany, wiadomo, że się boimy o nasze nadzieje na biznes, nie znamy prawa i języka. Cóż może być lepszego? Nie ma jeszcze wielu bule w Labuan Bajo i taka gratka jak my nie trafia się każdego dnia.

Budowa łodzi Ari Jaya, Labuan Bajo, Flores, Indonezja.
Oto ja w tych starych czasach doglądam budowy.

Przyszła Ari Jaya w doku
Początki budowy przyszłej Ari Jayi

Początki budowy przyszłej Ari Jayi

Początki budowy przyszłej Ari Jayi

Początki budowy przyszłej Ari Jayi
Początki budowy przyszłej Ari Jayi

Początki budowy przyszłej Ari Jayi



poniedziałek, 28 lipca 2014

Początek 2

Wieść, że w mieście są potencjalni inwestorzy (musieliśmy sprawiać dobre wrażenie, żeby tak nas sobie nazywano) obiega społeczność lotem błyskawicy. Że byliśmy na pewnej wyspie. Że obejrzeliśmy inną wyspę, do której się zapaliłam. Zgłaszają się do nas jej właściciele – czterej bracia z okolicznych wysp. A dokładniej brat zgłasza się jeden, czasem drugi gdzieś prześwituje ale wiemy, że jest ich czterech tylko nie wszyscy mogą przyjechać bo mieszkają na dalekich wyspach. Bracia są właścicielami wyspy i chętnie nam ja sprzedadzą. Ten, który z nami negocjuje jest nauczycielem, na którego nie wygląda. Tj. tak zostaliśmy poinformowani, że jest nauczycielem w miejscowej podstawówce. Jest bardzo wysoki, z kwadratową twarzą i dużymi zębami w niekompletnej szczęce. Ubiera się w przybrudzony sarong w biało czarną kratę. W ogóle nie sprawia wrażenia czystości jaka przystoi nauczycielom.

Ponieważ brat nie umiał po angielsku został mu przydzielony G. jako tłumacz i pomocnik. Przydzielony to nie całkiem dobre słowo, bo w którejś chwili się pojawił i przejął inicjatywę. My się dziwiliśmy, że ktoś chce nam pomóc, tak bezinteresownie i szybko zrozumiał nasze kłopoty. Potem byliśmy dość biernymi uczestnikami rozmów.

Rozpoczęły się negocjacje. My zadowoliliśmy się zapewnieniem, że bracia są naprawdę właścicielami rzeczonej wyspy, co potwierdzał G. Przeszliśmy do rozmów o cenie, co trwało ze dwa dni.

Jakie to były negocjacje. Czterech braci, którzy nie byli właścicielami sprzedawało wyspę. My ją kupowaliśmy, w ciemno i bez pieniędzy. Doszliśmy do zadowalającej nas ceny 4 tys. usd. Tamci zaakceptowali i na naszym stole szybko wylądowała umowa. Po indonezyjsku ale ceni się, że wydrukowana, choć na pomiętym papierze.

Gotówkę przygotowaliśmy i byliśmy gotowi zapłacić. I tylko pomyślałam, przecież nie szkodzi, jeśli sobie sprawdzę tę umowę, ktoś to przeczyta. Już się nasłuchałam o Pater Stanisie, polskim księdzu mieszkającym na emeryturze w Labuan Bajo, to był żelazny punkt każdej rozmowy:

- skąd jesteś
- z Polski
- ooo, Pater Stanis

Myślę sobie, że było nie było, rodak, niech zobaczy mój kawałek tekstu. Idę. Jest u siebie. Przedstawiam siebie i przedstawiam sprawę: bo my tu chcemy wyspę kupić i mam właśnie umowę, już jest wszystko dogadane i spisane ale niech ktoś rzuci okiem na tekst bo w zasadzie to nie wiem, co tam jest napisane bo nie znam ani słowa po indonezyjsku. Jak wszystko ok to dzisiaj podpiszemy i będziemy mieć wyspę po sąsiedzku.

Dobrze, że ten Pater Stanis był tam w tym Labuan Bajo i mnie otrzeźwił:

- czyś ty zgłupiała? Jaką wyspę, jacy bracia? Przecież tu wszystkie wyspy należą do państwa, przecież obcokrajowcy nie mogą kupować ziemi, przecież to nie jest takie proste, przecież…

…nie żebym  nie powinna wiedzieć, że to wszystko nie jest takie proste. Nigdzie zapewne nie jest a tym bardziej na Dalekim Wschodzie, południowo-wschodnich jego krańcach, które nawet dla kraju, który te krańce u siebie gości, są daleką, odległą, właśnie południowo wschodnią prowincją. Ponadto jestem prawnikiem, było nie było. Powinien na mnie ciążyć obowiązek większej staranności w stosunku do własnych przedsięwzięć, wziąwszy nadto pod uwagę wszystko powyższe. A nic takiego jak staranność bynajmniej mi nie ciążyła. Wprost przeciwnie.

Można to chyba wytłumaczyć tym dziwnym urokiem, jaki brzydkie miasto Labuan Bajo rzuca na ludzi. Z późniejszego doświadczenia wiem, że kto pomieszkał chwilę w Labuan Bajo, chciał potem tam wrócić. Chyba że uciekł na zawsze, tam gdzie pieprz rośnie, to druga z możliwych reakcji.

Ale to zanalizowałam później już. Na razie byliśmy w małym portowym miasteczku na zadupiu, brzydkim, skorumpowanym, malarycznym podobno, z nieistniejącą infrastrukturą, bez internetu, prawda, że z pięknym otoczeniem: wyspami archipelagu Komodo na zachodzie oraz podobno piękna zielona wyspą Flores (sama nazwa podniecała) na wschodzie. Miasto było brzydkie ale ruchliwe, z potencjałem (potencjalnym potencjałem, różnie się jego koleje mogły potoczyć, wziąwszy pod uwagę kapitał ludzki, skalę korupcji. Jeszcze w tej chwili jego losy są niepewne mimo że trwa bum).


Myślę więc, że już w pierwszych chwilach byłam na dziwnym haju, który sprawił, że wyłączyłam racjonalne myślenie i byłam o krok od dopuszczenia na sobie wielkiego (w mojej skali) oszustwa. Haj ten prawdopodobnie sprawił, że w ogóle tam zostałam. Bo na pewno tej decyzji nie spowodował nieistniejący biznesplan. 

poniedziałek, 21 lipca 2014

Obecnie na Bali

Na Bali można czuć się dwojako.
Z jednej strony to (pominąwszy wszystkie wady, mam raczej na myśli zbiorową ideę wyspy) raj na ziemi, potwierdzany przez foldery, reklamy, zdjęcia, uprawiane sporty, posiadane wille, jogę, masaże, pola ryżowe, kluby, ogrody i można by tu wymieniać dalej. 

A z drugiej, w moim przypadku, to miejsce, które coraz częściej napawa mnie niepokojem. W pamięci turystów, co już pisałam, zapisują się przyjaźni tubylcy…

Dobrym przykładem odczuwania tego niepokoju jest opowieść mojego kolegi, też mieszkającego parę lat na Bali. Jechał samochodem, mijał dziewczynkę, która wyszła ze szkoły. Jechała rowerem. I na jego oczach przewróciła się i chyba dość poważnie poharatała. Ale bez żadnego związku z przejeżdżającym samochodem kolegą. Może była jakaś dziura albo kamień. Odruch nakazuje się zatrzymać i pomóc. I tak też zrobił mój kolega, wziął ją i zawiózł do „puskesmas”, czegoś w rodzaju przychodni. Gdy ja dowiózł zjawili się inni, rodzina i sąsiedzi z wioski, już się jakoś dowiedzieli o wypadku. Lepiej, mógł ją spokojnie zostawić. I wtedy opowiada:
- to mówię, bye, odwracam się i idę do samochodu. Powoli ale ze ściśniętym sercem. Oczekuję strzału w plecy, zdarzy się czy nie. Udało się, wyszedłem, wsiadłem do samochodu i uciekłem, gdzie pieprz rośnie.
Strzał w plecy to w tym przypadku zorientowanie się przez rodzinę i sąsiadów, że to przecież bule przywiózł dziewczynkę, że przecież nie można go tak puścić, że można go oskarżyć o spowodowanie wypadku i zażądać pieniędzy na wszystko – na rower, na leczenie, na wykupienie się od dalszych kłopotów. To była tylko kwestia chwil do strzału ale na szczęście się udało. A ja słyszałam dziesiątki opowieści o sytuacjach, kiedy się nie udało. I nie pozostawiło to oczywiście bez wpływu na moje zachowanie – ostatnio jechałam motorem ze sklepu, było już ciemno. Padają deszcze i na jezdnię spływają wraz z wodą duże ilości piasku i drobnych kamieni wypłukanych z innych miejsc (spływają też niestety śmieci). Naprzeciwko jechała kobieta i parę metrów od mnie wywróciła się. Chyba dość porządnie bo przez chwilę leżała i potem tylko ledwo podniosła głowę. Ani w głowie mi było jej pomóc, ani w głowie szukać dla siebie kłopotów. Za zakrętem był jakiś warung, mała restauracja, podjechałam i zawołałam siedzących tam aby kobiecie pomogli. I potem też – gdzie pieprz rośnie, jak najdalej, ciesząc się ciemnością. Jakby była dość sprytna i szybka w myśleniu, mimo upadku, to by przecież powiedziała, że to ja ją zmusiłam do ostrego skrętu, że przeze mnie się wywróciła. A że nadbiegali już ludzie, także z innych motorów, to ten mały tłumek już by zapewne nie wypuścił mnie ze swoich szponów.

Strona facebookowa Bali Expat pełna jest opowieści i ostrzeżeń. Część to ostrzeżenia przed pospolitymi złodziejami, czyhającymi na białych na motorach, którym zajeżdżają drogę lub w biegu wyrywają torby. Można to podpiąć pod normalne sytuacje, jest okazja, są biali (którzy przecież mają tyle forsy, że jak stracą to co sobie niosą to nic im się nie stanie). Ale czasem są też opowieści o samochodach zajeżdżających drogę i Balijczykach wyżywających się na białych (czy turystach czy expatach). Krzyczących, każących wynosić się z Bali. Opisujący są przestraszeni, rozgoryczeni, czasem się zarzekają, że już nigdy na Bali nie przyjadą (np. Australijczycy bywający tu co roku).

Krucha jest ta relacja bule expaci – lokalni na Bali. Jak toksyczny związek. Każda ze stron jest od drugiej uzależniona. Obcokrajowiec nie założy w Indonezji firmy bez miejscowego wspólnika, nie kupi ziemi na swoje nazwisko, nie obejdzie się (w dużej części, mnie wliczając) bez miejscowej obsługi. A Balijczycy bez bule nie mieliby przecież tego wszystkiego, co tak lubią, komórek, motorów, samochodów, tego całego postępu, który jest niekontrolowany ale który przez nich jest wymarzony. Czemu mieliby sobie odmawiać tego, co wiedzą, że mają inni, choćby ci inni zdobyli to przez pokolenia i ciężka pracą. Nie chcą (i zapewne nikt nie ma prawa tego od nich wymagać). Chcą dostać wszystko na raz i często im się to udaje. Jeśli można sprzedać ziemię i w chwilę mieć w garści milion dolarów zamiast pola ryżu to jest to łatwe. A dostają te pieniądze w większości  od bule.
Każda ze stron jest więc zależna od drugiej. Mieszkający dłużej na Bali, robiący biznesy, budujący sobie domy czują dużą niechęć do miejscowych. Przez tych drugich zawinioną. A może nie zawinioną, może po prostu to mentalność albo okoliczności życia sprawiają, że nie są w stanie dostosować się do pewnych standardów? A często nie są to standardy wyśrubowane. Po prostu – być na czas w pracy, okazać zaangażowanie, przewidzieć coś z minimalnym wyprzedzeniem, nie porzucić pracy przy pierwszym nieśmiałym nacisku na jej jakość.  Tj. są oczywiście bule, którzy bynajmniej nie są nieśmiali w zwracaniu uwagi i wymaganiu. Piszę o swoim przypadku. I wiem, że się zawsze parę razy zastanowię, jak powinnam reagować. Bo po prostu robię bilans zysków i strat – czy warto się wkurzyć, że coś jest odwalone byle jak, coś jest zepsute i ostatecznie stracić pracownika, który nie chce słyszeć takich zarzutów (a od którego być może jestem zależna) czy odpuścić, złość zjeść i ciągnąć to dalej. Praca dla pracownika nie jest bowiem wartością. Dużo większą jest święty spokój. Czyli może właśnie tak jak powinno być, także u nas. Ale jak miejscowi nie mają pracy a chcą konsumować to pojawia się frustracja, złość. I koło się zamyka.

Wszystko dobrze, są u siebie, to my się mamy dostosować. Ale chcą zarabiać u bule, chcą korzystać z tego bumu. Gdyby nagle wszystko zniknęło, działaniem jakiejś magii (i ku radości środowiska naturalnego), już by nie chcieli wrócić do dawnego życia. Już rozsmakowali się w nowoczesności, którą rozumieją tylko jako konsumpcję, absolutnie nie jako odpowiedzialność. 

środa, 12 marca 2014

Wesołe miasteczko

Klepisko powstałe na miejscu zniwelowanej góry. Ogromne głośniki i muzyka tak głośna, że pęka głowa. Czasem piosenki przerywane tekstem zachęcającym do wszystkiego, co wokół. Napływające rodziny – sobotni wieczór w wędrownym wesołym miasteczku. Wszędzie oślepiające białe jarzeniówki.

Miasteczko jest samowystarczalne. Każda karuzela (oraz pociąg - potwór jeżdżący dokoła) ma swój benzynowy generator prądu, który kopci oraz dodaje swoje decybele. Szczególnie paskudny jest ten przy kole młyńskim. Operator koła ma uszy ze stali, choć to chyba cecha narodowa. Za pomocą jednej wajchy zatrzymuje i uruchamia ponownie skomplikowany system łańcuchów i pasków klinowych. Zbiornik na benzynę znajduje się na wysokości, w otwartej beczce, paruje.

Pole otoczone jest straganami, gdzie można kupić ubrania, buty i słodycze. W różnych miejscach porozrzucane są stanowiska gier. Przeważają pochylone płaszczyzny w wbitymi gwoździami, przez które przedzielają się kulki mające dotrzeć do celu i nie wpaść do dziury.

Jest miło i panuje atmosfera pikniku ale niestety i oczy i uszy są zbyt atakowane, po chwili trzeba iść.


















poniedziałek, 10 marca 2014

Początek cd.

Po dwóch dniach w Dżakarcie lecimy na Bali. Bez zwiedzania tej wyspy, patrząc na małą mapę w przewodniku postanowiłam, że jedziemy na wschód bo nie trzeba już dalej lecieć samolotem czyli przypuszczalnie wydatki będą mniejsze. I pojechaliśmy, popłynęliśmy, autobusami i promami.

Dużo jedziemy nocą przez uśpione Lombok i Sumbawę. Autobusy wyrzucają nas na puściejących dworcach zwykle w okolicy północy. Tam pierwszy raz spotykamy się z bandami motorowymi. Opadają nas ledwo wychodzimy w ciemność z wnętrza autobusu. W miastach, gdzie nocujemy musimy stanowić dla nich dużą niespodziankę. Miłą. Nie znamy cen. Napadają na nas, wyrywają nas sobie a nasze plecaki osobno. W Sumbawa Besar użyliśmy czterech motorów aby dostać się do hotelu. My na dwóch, nasze plecaki na kolejnych, zwycięskie motory urządziły sobie rajd pustymi ulicami miasta. Przegrane motory także towarzyszyły nam aż do hotelu a my w czasie jazdy traciliśmy z oczu zarówno siebie nawzajem jak i nasze plecaki. Uniknęliśmy band w Bimie bo autobus wysadził nas w centrum miasta ale te czyhały na rogach ulic i mijaliśmy je szukając hotelu. Młodzi, którym chyba rodzina kupiła te motory, którzy już skończyli swoją edukację na różnym etapie, z których żaden im dużo nie dał. Nie mają pracy, mają tylko te motory. Siedzą więc na ich siedzeniach, patrzą pusto, palą, czasem dyskutują. Nas zawsze, czy w Bimie czy w innych miastach, odprowadzają wzrokiem.  Nic się nie dzieje ale nie przykładają ręki do przyjaznego odbioru miejsca. Coś buzuje pod ich kurtkami.

O Flores nie wiem jeszcze nic, czytam na bieżąco w przewodniku obok informacji o innych wyspach. Na wschodnim krańcu Sumbawy leży Sape. Dowiadując się od ludzi i z przewodnika wiemy już, że stąd popłyniemy właśnie na Flores.  I płyniemy, po dwóch dniach czekania na prom. Ten tego dnia wypływa o zachodzie słońca. Typowy indonezyjski prom, brudny, z głośna muzyka i telewizorem. Potem ten sam egzemplarz jeszcze przez wiele lat będzie pływał na tej trasie, codziennie albo co drugi dzień wpływał do Labuan Bajo. Aż któregoś dnia zniknie. Albo przenieśli go na mniej eksponowana trasę, na której kiedyś spokojnie zatonie w złą pogodę wraz ze swoimi pasażerami albo jednak zdecydowali się go pociąć na złom.

My w każdym razie płyniemy czarna nocą rozświetlonym promem, który, przy śpiących na niewygodnych krzesłach pasażerach objęły w posiadanie wielkie karaluchy. Chodzą po słupkach, suficie, podłodze, wspinają się na ludzi. Telewizor chodzi dla nielicznych, na cały regulator. Na zewnątrz nie widać z początku nic. Potem pojawiają się jarzeniówki łowiących łodzi. Ale wtedy nie wiem, co to, myślę, że to już port, ze zaraz przybijemy. A to jeszcze musiało być daleko, teraz wiem, gdzie zwykle łodzie te zarzucają sieci. Do portu wpływamy dopiero po 2 w nocy. Tłum wylewający się z promu, hałas ciężarówek wyjeżdżających na molo portu. Ale po chwili wszyscy znikają, zostaje pusta i ciemna główna ulica miasta. Dziury i szczury (zachowały się do teraz, jedne i drugie). Idziemy tą ulicą, żywego ducha nie ma, pasażerowie z promu rozeszli się do domów albo do autobusów, ciężarówki odjechały, inni śpią. Idziemy za pewnym chłopaczkiem, który nas zdybał jeszcze na pokładzie i prowadzi do jakiegoś hotelu. Tak samo nas łapali w innych miastach więc nic nie zapowiada, że tu będzie inaczej, że jutro nie wyjedziemy dalej na wschód. I wtedy właśnie mijamy trzy ówczesne centra nurkowe, przed jednym wystawiony wielki plakat z mantą. Wtedy postanawiam się zainteresować tym miejscem, rano sprawdzić co i jak. I w ten sposób zostaliśmy, mimo, że nazwę Labuan Bajo usłyszeliśmy w momencie kupowania biletów na prom. 

poniedziałek, 3 marca 2014

Początek

Często mnie pytają klienci i przypadkowi turyści jak trafiłam na dalekie Flores, wyspę we wschodniej Indonezji. Jak zbudowałam łodzie i skąd w ogóle ta decyzja. Niektórym się wydaje, że dam jakąś krótką odpowiedź, inni się domyślają, że jest to dłuższa opowieść i sądzą, że zawsze mam ją ochotę snuć. Czasem mam a czasem nie mam i zwykle nie zależy to od mojego nastroju a od tego, komu powinnam ją opowiedzieć. 
Najkrótsza wersja, którą stosuję, to „stało się po prostu”. I nie rozwijam. I nie mija się to z prawdą, rzeczywiście stało się. Odpowiedź ta przyszła mi na myśl po pobieżnym, bardzo powierzchownym rzekłabym raczej, zapoznaniu się z filozofią taoizmu (a było to w śmiesznej książce – wspomnieniach faceta szukającego „sympatycznego Boga”, próbującego różne wierzenia i religie na własnej skórze). A w taoizmie jednym z ważniejszych pojęć jest wu wei. Dosłowne tłumaczenie to niedziałanie, a raczej działanie bez wysiłku, działanie w harmonii z dao. Jest to proces akceptowania i harmonizowania swego działania z nurtem wszechświata (za wikipedią).
Podoba mi się ta koncepcja działania bez wysiłku. W sam raz właśnie odpowiada moim losom tu w Indonezji (mam nadzieję, że specjaliści od wschodnich filozofii wybaczą mi te nader swobodną interpretację w rzeczonym temacie). Nie była to bowiem przemyślana decyzja o zmianie swojego życia po latach pracy na nielubianym stanowisku, jak co poniektórzy zapewne spodziewali by się usłyszeć. Tymczasem wszystko się stało jakby mimochodem. Nie odmawiam sobie wysiłku, ogromnego wręcz, psychicznego i fizycznego. Ale każdy kolejny krok dział się jako jakieś naturalne następstwo poprzedniego kroku a ja samego procesu decyzyjnego nie pamiętam. Po prostu stało się.
Indonezja nie była starannie wybranym krajem. Opuściwszy Malediwy mieliśmy lecieć na wyspy Tonga i tam zakładać interes. Nie, żebym coś więcej o Tonga wiedziała. Tylko to, że jest to wyspiarskie państwo na Pacyfiku, w Polinezji, nie było niczyją kolonią, ma króla i grubą populację, będącą podobno dla niektórych naukowców nadzieją na odkrycie genu otyłości. Oraz to, że nurkuje się tam z wielorybami.
Oraz nie, żebyśmy mieli wystarczające środki na wymarzona inwestycję. Wyjeżdżaliśmy z Malediwów z 10 tys. usd w  potarganej kopercie. To była wielka zaleta Malediwów – pensja bez żadnej możliwości jej wydania więc po jakimś czasie akurat taka suma nam się zebrała. W sam raz na podróż na drugi koniec świata w dwie osoby, parę lotów i inwestycję w obcym dalekim kraju…
Przez Colombo przylecieliśmy do Kuala Lumpur, gdzie mieliśmy kupić już docelowe bilety. Ale się nie udało – było za drogo, nie było wolnych miejsc i jeszcze niewiadome regulacje wizowe. Po paru godzinach włóczenia się po lotnisku patrzę na ekran  – lot Merpati do Jakarty za 2 godziny.
Wylądowaliśmy w Dżakarcie, idziemy do odprawy paszportowej, mamy kupić wizę „on arrival”, 25 usd, turystyczna, na miesiąc. Tak nam powiedzieli w Kuala Lumpur i tak się tu dzieje. Z wyjątkiem, że pada pytanie (już podszyte nadzieją, że stanie się to, co się właśnie dzieje):
- bilet powrotny?
O tym nam nie powiedzieli w Kuala Lumpur w biurze Merpati i teraz mamy kłopot. A celnicy wielkie nadzieje. Są też doświadczeni. Ja ani trochę. Tak bardzo nie jestem, że długo nie rozumiem o co im chodzi aż łopatologicznie  dają mi to do zrozumienia – porównują cenę biletu na lot powrotny do KL , na który nas zaraz wyślą, z niewielką sumą, jaką musimy zaoferować za ich pomoc w tej trudnej sytuacji.  Nie jest to jednak tak mało. Nie na tyle, żebym nie była tak nieprzyjemnie zaskoczona. Zapieram się ze złości. I zaczynam się kłócić. Przez najbliższe godziny latam wściekła miedzy celnikami a biurem Merpati – skoro nam sprzedali bilet w jedną stronę i nas odprawili, to niech wezmą odpowiedzialność za nasz lot powrotny. Odpowiedzialność  - czyli niech nam kupią bilet. Wiadomo, że nie chcą więc powstaje impas. Od celników w okienkach pniemy się coraz wyżej w lotniskowej hierarchii.
Pomaga nam chyba godzina – robi się późno, zbliża się północ i po paru godzinach nastąpiło zmęczenie materiału. Z ich strony, nie mojej. Moja determinacja się nie zmieniła. Dostaliśmy komunikat, że ok, że niech nam będzie, że są tak dobrzy, że nasz wpuszczą do ich kraju.
I już nas przepuścili, wygraliśmy, przetrzymaliśmy Indonezyjczyków, co samo w sobie jest wielkim zwycięstwem (o czym dowiem się już wkrótce). Już jesteśmy w gabinecie szefa lotniskowej imigracji, ma nam jeszcze w paszportach coś wbić albo po prostu tylko nam je oddać. Jest około północy. I nagle patrzy na R. A ten ciągle, po kiego licha, ma na czole swoje okulary przeciwsłoneczne. I urzędnik już wyciąga rękę z uśmiechem, głupi R. podaje mu okulary, tamten przymierza i się dopytuje jak wygląda i stwierdza, że przynajmniej je chce za swoją „pomoc i życzliwość”.
Jestem w wysokim stopniu zaniepokojona, w ułamku sekundy zdaję sobie sprawę, że nie mogę na to pozwolić. Choćby oddanie okularów miało nam zapewnić szybki wymarsz na teren miasta.
Pozbycie się okularów spowodowałoby szybką konieczność kupna nowych dla R. A R. nie patrzyłby na nasze malejące zasoby pieniężne, musiałby mieć okulary drogie, w dobrym sklepie, tracić czas na ich poszukiwanie. Zapewne przez cały kolejny dzień nasze życie kręciłoby się wokół tego tematu.
W ułamku sekundy, intuicyjnie podejmuję decyzje co powiedzieć – „Nie, nie za bardzo pasują panu do karnacji”. Facet to narcyz, widać to po jego zadowolonej minie, kiedy sobie wyobraża noszenie tych okularów (nota bene bardzo wysłużonych). Kiedy słyszy, że może w nich źle wyglądać (i ktoś to może widzieć!) pośpiesznie oddaje R. okulary i nas wypycha z biura. Po paru minutach wychodzimy z lotniska.

[A teraz sobie mylę – po co takie myślenie, kombinowanie, branie odpowiedzialności nawet w takich drobnych szczegółach życia, takie iskry, które mnie dopadały już wtedy, z lewa i z prawa, że muszę wziąć odpowiedzialność za sytuację? A niechby sobie kupował swoje okulary ze swojej puli pieniężnej i czasowej, moja powinna zostać nienaruszona].