czwartek, 28 listopada 2013

Czarownica

W wiosce obok Labuan Bajo mieszka kobieta, która czyta różne rzeczy z fusów do kawy. Dowiedziałam się o niej w związku z pewnym zdarzeniem, które swojego czasu poruszyło bardzo Labuan Bajo.  W trakcie nurkowania zaginęli nurkowie, pięć osób, którzy po wynurzeniu nie zostali zauważeni przez swoją łódź i spłynęli z prądem bardzo daleko, aż na samo południe parku. Poszukiwania trwały dwa dni.

Ale tutaj jest ważne, że prowadząca grupę zaginioną była żoną prowadzącego grupę, która zakończyła to samo nurkowanie bez problemów. Czyli w trakcie poszukiwań mąż szukał żony. I jakoś rozniosło się po Labuan Bajo, że po dwóch nocach szukania udał się do tej kobiety czytającej z fusów kawy. Nie wiem, czy to prawda ale mówiono, że wypił kawę a ona w fusach zobaczyła całą grupę na plaży, wszyscy zdrowi i cali a obok nich sprzęt nurkowy.

Cała piątka została znaleziona parę godzin później, w podobnych okolicznościach.

Tak mówili w Labuan Bajo, podziałało to na wyobraźnie i wybrałam się do czarownicy, wraz z koleżanką Jo. Nie jest to oczywiście żadna czarownica ale takie miano zostało jej nadane przez turystów, których do niej zabrałam parę lat później. 

Zapłaciłyśmy z góry kawą, cukrem i papierosami dla męża.

Kawę wypiłyśmy i zaczęła czytać z fusów oglądając filiżanki na wszystkie strony. Nie żeby jej stwierdzenia były konkretne i precyzyjne. Dla nas było ważne, że stwierdziła, że z obydwiema jest coś nie tak i musimy iść do prawdziwego już szamana na „mandi” czyli kąpiel, w tym sensie jakiś seans uzdrawiający.

Poszłyśmy parę dni później, z podobną zapłatą oraz paroma wymaganymi rekwizytami – jajkiem, igłą, kunyitem (kurkuma, świeża jest dla mnie ignorantki nie do odróżnienia od imbiru). U niego musiałyśmy poczekać bo przyjmował wielu potrzebujących. Naprawdę przychodzili tam ludzie po poradę, przy nas dawał jakiemuś dziecku wodę do picia, nad która wcześniej trochę poszeptał. Wyobraziłam sobie, że matka przyprowadziła tego chłopca bo był niegrzeczny a ona chciała mieć dziecko dobrze ułożone.


My musimy przebrać się w sarongi, nacierać kurkumą, nakłuwać igłą i robić inne dla nas dziwne rzeczy. Na końcu naszej sesji szaman rozbija nam na głowach jajka i polewa nas obficie wodą z kociołka. Nie rozumiemy niestety tajemnych formuł wypowiadanych po manggarajsku. Faktem jest natomiast, że niedługo po tej wizycie, zupełnie niespodziewanie, założyłam rodzinę. Nie byłam wprawdzie w tej sprawie po prośbie ale może samoistnie stwierdzili (czarownica i szaman), że to jest mój problem i mi pomogli.


Czarownica w obiektywie Janiny Walczyńskiej, dwukrotnej klientki na Komodo

wróżenie z fusów

wróżenie z fusów





niedziela, 17 listopada 2013

Łodzie 2 na wodzie

A tak wyglądały już na wodzie. Ale nie miały dużo pracy. Wyobrażałam sobie, że będzie jakaś parada w szyku, nawracanie, ale tak naprawdę przepłynęły tylko raz o zachodzie słońca przed delegatami zebranymi na kolację w jakimś resorcie.

Swoją drogą jak to możliwe, żeby z powodu takiego spotkania niejakiego Apec ( Asia-Pacific Economic Cooperation) aż w taki sposób utrudniać normalnym ludziom życie. Co chwila blokady dróg i przejazd niekończących się kolumn samochodów, eskortowanych przez policję na sygnałach. A już szczytem wszystkiego jest zamknięcie lotniska. I to nie tak, że wiadomo o tym wcześniej i nie sprzedaje się biletów. W taki sposób mianowicie, że pasażerowie w ostatniej chwili dowiadują się, że danego dnia całe lotnisko jest zamknięte i mogą sobie lecieć albo dzień wcześniej albo dzień później bo tego dnia wylatuje paru prezydentów. Szczytem uprzejmości ze strony lokalnych linii jest już chyba to, że w ogóle dają możliwość lotu w innym dniu a nie, że bilet przepada (choć nie wiem, jak się zachowało sławne Merpati). Oczywiście powyżej opisana sytuacja przytrafiła się i moim klientom wylatującym na Komodo. A że klienci to nie jest szczególnie sympatyczna kategoria (bardzo uogólniając) wina została przypisana właśnie mi jako osobie kupującej im bilety na loty wewnętrzne.

Czemu nie można wybudować w jakiś stepie ogromnego centrum konferencyjnego na potrzeby takich szczytów.  Łatwiej byłoby to ochronić a inni ludzie mogliby spokojnie pracować lub wypoczywać.














sobota, 16 listopada 2013

Łodzie 2

Już ponad miesiąc temu, podczas spaceru po plaży w Jimbaran, natknęliśmy się na tak pięknie udekorowane łodzie rybackie. Okazało się, że były tak przygotowane do parady z powodu wielkiego spotkania Apec.












czwartek, 14 listopada 2013

Ostrzenie paranga

Noc na szczęście minęła spokojnie ale spaliśmy czujnie. Mieliśmy powody.

Zaczęło się banalnie i nie trwało długo. Wróciłam samochodem z Tonim. Nasz pies Biskit (jak stał się naszym współmieszkańcem to inna historia) wyleciał jak szalony przez otwarta bramę i pogonił, fakt, że trochę zbyt aktywnie, innego psa. Ale też tak tu jest, że tutejsze psy to nie wymuskane salonowce, żyją swoim życiem, gonią się i podgryzają (przypominają mi się książki dla dzieci Grabowskiego), normalna sytuacja.

Ale w pobliżu siedział właściciel psa. Podniósł się i w furii wziął do ręki duży kamień i się zamachnął w moim kierunku. Ja mówię tylko ostro „awas” – „uważaj”, mierzę go wzrokiem i wchodzę do domu.
Po około godzinie Sardin idzie się ostrzyc, wychodzi i wraca po minucie. Zaczyna ostrzyć parang. Okazuje się, że gość szedł za nim, gadając – „chcę do więzienia tej nocy, zabiję ich”. Na takie coś naostrzony parang jest dużo lepszy niż np. wołanie policji.

Nie wiem skąd taka gwałtowna reakcja. Uważam natomiast, że Indonezyjczycy są mistrzami autopromocji. Tyle peanów na ich cześć na blogach, portalach, jacy są łagodni, uśmiechnięci i pomocni. Czy tylko mnie dotykają efekty ich drugiej natury? Gwałtowność, reakcje absolutnie niewspółmierne do sytuacji. Skąd opinia, że nie wolno tu wyrażać negatywnych emocji, krzyczeć, bo jest to źle widziane skoro, jak już kiedyś pisałam, zostałam tu i pobita (po drobnym nieporozumieniu) i grożono mi spaleniem łodzi i ściągnięciem całej wioski w akcie zemsty? A mój divemaster wylądował w więzieniu bo pociął parangiem kogoś z rodziny żony?

A teraz i ten człowiek z sąsiedztwa, łagodny Balijczyk z Singaraji. Z którym nie mieliśmy żadnych kontaktów, prócz zdawkowych „dzień dobry”, zanim zapałał do nas niewyjaśnioną niechęcią.

Sardin tłumaczy to zazdrością. Nie ważne o co i czy uzasadnioną. Indonezyjczycy, szczególnie żyjący w małych skupiskach (jak nasze osiedle albo miejsca na Flores, które znam), są ciągle zazdrośni i o ile się da, pilnują, żeby nikt nie wystąpił przed szereg. A wiedzą, kto występuje  bo wiedzą o sobie wszystko. A już szczególnie w rodzinie. Broń boże ktoś ma coś więcej niż kuzynka, ktoś zbuduje dom murowany zamiast bambusowych ścian. Żeby komuś nie powodziło się za dobrze robią mu często zimny prysznic za pomocą czarnej magii. Jak ktoś ma czegoś za dużo rozpuszczają plotki, że zdobył to za pomocą tuyula (a mieć tuyula to nic pozytywnego z moralnego punktu widzenia). Punktem zapalnym jest często ziemia. Na Flores w wioskach wszystko jest na gębę, nie ma ksiąg wieczystych, dzieci dużo, po latach nie wiadomo co jest czyje a nawet jeśli wiadomo to zawsze można spróbować to podważyć (bo zamiast pracować a nuż coś skapnie, ot tak). Łatwo o początek wojny rodzinnej (patrz wyżej a propos divemastera Nurdina),czasem międzywioskowej.

No i emocje puszczają. Niekontrolowanie.

I to jest paradoks. Bo z drugiej strony już dawno wymyśliłam, że Indonezyjczycy powinni robić karierę w zawodach wymagających umiejętności totalnego zachowania spokoju, rozumianego tu jako całkowita odporność na zarzuty drugiej strony. Np. praca w call center. W takich sytuacjach Indonezyjczycy pozostają niewzruszeni, jak skała ze słodkim głosikiem. Zupełnie niepomocni. Nic nie jest w stanie ich wzruszyć. Można machać rękami, krzyczeć i pogrążać się we wściekłości, na ich twarzy nie drgnie żaden mięsień a głos jest gładki jak aksamit. Tu akurat jest prawdą, że emocjonowanie się w dochodzeniu swoich praw nie ma najmniejszego sensu, kończy się na robieniu z siebie idioty.


Chyba po prostu nie ma tu stanu pośredniego – zwyczajnej i spokojnej wyjaśniającej rozmowy na argumenty. Tutaj się gubią i stosują uniki , nie podejmują dyskusji.

środa, 6 listopada 2013

Magazyn "Podwodny Świat"

A to tekst, jaki ukazał się kiedyś w magazynie "Podwodny Świat"

"Już z samolotu, jakim leci się przez poltorej godziny z Bali do Labuan Bajo, możemy doskonale zobaczyć  rafy Komodo. Śmigłowy ATR zniża się do lądowania na wyspie Flores…

Po odbiorze bagażu i 10-minutowym przejeździe z lotniska w Labuan Bajo do portu, safari zaczyna się od razu. Jest południe. Wypływamy. Przed nami przygoda w jednym z najbardziej zróżnicowanych podwodnych ekosystemów świata, gdzie wody Oceanu Indyjskiego mieszają się z wodami Pacyfiku zapewniając nam już nigdy niezapomniane wrażenia.

Tego dnia jest w planie jedno nurkowanie, tzw. check  dive.  Jeśli  naczytałeś się o silnych prądach na Komodo tu możesz być spokojny – w łatwych warunkach sprawdzisz siebie i sprzęt, odpowiednio się wyważysz.

A potem płyniemy już w stronę wyspy Komodo, która od początku safari majaczy na horyzoncie stając się coraz wyraźniejsza. I to w jej pobliżu, w spokojnej zatoce łódź „bojkuje” na noc.

Drugi dzień to już dzień full nurkowy. Nurkowania odbywają się północnej części Parku Narodowego i tu zostaniemy przez najbliższe dwa dni. To są miejsca znane z dużych pelagicznych ryb i pięknych korali. Najróżniejsze są typy nurkowisk – podwodne góry, kanały, slopy, granie. W zasadzie wszystkie miejsca są narażone na prądy, ważne aby tak dobrać czas i miejsce nurkowania, aby nikt nie czuł dyskomfortu przy swoich umiejętnościach nurkowych. Są to bowiem prądy pływowe, o różnym nasileniu w ciągu dnia.
Na „Castle Rock” warto zanurkować nawet parę razy. Za każdym jest to kompletnie inne miejsce. Tuż przed przyjściem prądu możemy czuć wręcz przez skórę, jak ogromne stada ryb szykują się na jego przyjście, woda jakby drży . To królestwo giant travellies. One tu rządzą siejąc strach wśród ogromnych ławic fusilliers. A gdy prąd nadchodzi zaczyna się przedstawienie – polowanie.  Travellies są szybkie jak gepardy, co rusz znajdujemy się w uciekającej przerażonej ławicy mniejszych ryb. Także rekiny ruszają się z piasku i zaczynają robić swoje kółka. A gdy przypadkiem delfiny bottlenose zdecydują się na posiłek, pod wodą wybucha prawdziwa panika. To najdynamiczniejsze z nurkowisk, cały czas trwa akcja. My znajdujemy się przez wiekszą część nurkowania w jednym miejscu, wykrecając glowę na wszystkie kierunki.
Podobne w charakterze jest Crystal Rock.

Natomiast kiedy nurkujemy w jednym z dwóch kanałow to my jestesmy elementem dynamicznym – płyniemy z prądem, z trudem zatrzymując się aby przypatrzeć się mijanym cudom – ogromnym sweetlipsom, bumphead parrotfishom, żółwiom…

Lighthouse to znane na całym obszarze miejsce, gdzie gromadzą się groupery na rozmnażanie. Najlepiej tu nurkować w czasie pełni księżyca lub nowiu. Możemy wtedy zobaczyć jak samce „podgryzają” się wzajemnie, urządzając długie gonitwy pod naszym nosem.

Wynurkowawszy się na północy płyniemy w północno-centralną część parku. Także tutaj są rożnego rodzaju nurkowiska ale królem jest Batu Bolong. Ta skała wyrastająca pośrodku kanału jest domem dla ogromnej liczby gatunków. Stromo spadające ściany w całosci pokryte są koralem, niedużym, przyległym do skały z powodu silnych prądów, nacierających raz z północy a raz z południa. Ale my nurkujemy zawsze w tej osłoniętej od prądu części skały i w spokoju podziwiamy krążące wokół rekiny, giant travellies, podpatrujemy liczne tu żółwie. A kto chce bliżej ściany – ślimaki nagoskrzelne i krewetki. 
Na 5 metrach, tuż przed wynurzeniem się, kolory rafy wprost odurzają.

W tej części parku jest też znane plateau, ulubione miejsce żerowania mant wrac z licznymi cleaning stations. Nawet w silnym prądzie jest to łatwe nurkowanie. Spływamy z prądem na paru lub kilkunastu metrach napotykając  nadciagające pod prąd manty. Czesem mże być ich kilkadziesiąt. A poza nimi – rekiny, żółwie i bumphead parrotfishe.

 I jeszcze parę innych nurkowań – każde niepowtarzalne, małe skalne wysepki z licznymi niewielkimi grotami, drift dives i ruszamy w zupełnie inną krainę – Południe!

To inny ekosystem, Oceanu Indyjskiego, możemy się poczuć jakbyśmy zmienili akwen o tysiące mil. Woda staje się bardziej zielona, mniej przejrzysta a pod nią napotykamy zupełnie inny krajobraz. Długie miękkie korale oraz bajecznie kolorowe crynoids pokrywają ściany, głazy i sufity grot. Ale nie tylko po to tu przypłynęlismy – południe wyspy Rinca to raj dla miłosników życia bezkręgowego. Ślimaki, krewetki, kraby w przeróżnych kolorach i rozmiarach czekają na wprawne oko lub odpowiedni obiektyw. Tu znajdują się najlepsze miejsca do nurkowań nocnych.

Spędzamy w tej krainie około 2 dni.

Zbliżamy się do końca safari. Jeśli czas pozwala a na Północy przypadkiem nie udało się zobaczyć mant płyniemy jeszcze na południe wyspy Komodo. To inny manta point w parku.

Przez całe safari nie brakuje także innych, obok nurkowania, atrakcji. Komodo, jak wszyscy wiedzą, to dom dla największych waranów świata – smoków z Komodo. Żyją one na dwóch wyspach parku – Rinca i Komodo. Aby je podglądnąć w naturalnym środowisku wyruszamy w któryś dzień na dwugodzinny trekking po afrykańskopodobnej sawannie, stanowiącej ich środowisko. Spotykamy także ich typowe menu – bawoły wodne, jelenie timorskie, dzikie świnie oraz inne zwierzęta.

Także w innych dniach jest  co robić – wspinamy się na góry na niewielkich bezludnych wyspach aby podziwiać zachód słońca. Robimy przejażdżkę małą łódką lub kajakami w lesie namorzynoym.
Komodo oferuje mnóstwo atrakcji.  Także nienurek się tu nie nudzi – piękne plaże, snorkelling, trekkingi."


niedziela, 3 listopada 2013

Magazyn "Nurkowanie"

Artykuł, który napisałam o Komodo dla magazynu "Nurkowanie". Ukazał się w sierpniu 2010.

"Komodo, kraina odkryta dla zachodnich ludzi od ponad stu lat, najpierw tylko naukowców a od kilkudziesięciu dla zwykłych turystów. Największe na świecie warany, „prawie afrykańska” sawanna wyłaniająca się niespodziewanie z lazurowego morza, która jest ich domem. Prastare korzenne szlaki Bugisów, morskich cyganów. Wioski rybackie oraz konkurenci ich mieszkańców – zwinne i wielkie orły rybołowy. Kraina na końcu świata, spalona słońcem i smagana monsunami. Surowa i dziewicza.
Przybysze z nie jaszczurczego świata, szukają tu emocji w spotkaniu z głównym łowcą tego archipelagu, krwiożerczym waranem z Komodo, którego tylko jedno ugryzienie zabija wielkiego wodnego bawołu. Szukają subtelnych zmian kolorów o wschodzie słońca oraz ferii barw o jego zachodzie. Szukają plaż nie pokrytych parasolami, na które morze wyrzuca wielkie muszle a piasek jest koloru czerwonego.

Są tacy, którzy szukają także tego, czego nie można od razu zobaczyć z pokładu drewnianego szkunera lub małej miejscowej łódki, a o czym warto wiedzieć przed podróżą. Ci wiedzą dobrze, czego szukają. To Komodo pod wodą – rzecz specjalna i niespotykana. Tuż pod powierzchnią wód okalających wyspy archipelagu znajduje się jeden z najpiękniejszych, najbardziej zróżnicowanych i zaskakujących morskich systemów na świecie. To jakby nie jeden akwen, zdaje się, że to parę różnych mórz zlanych w jedno, tak bogata jest jego flora i fauna, tak zmienne i różne w charakterze miejsca, gdzie możemy nurkować. A wiele jest na bieżąco odkrywanych. Na Komodo wszystko jest jakby większe i jest wszystkiego więcej.

To właśnie tu przydarzyło mi się mieć mój drugi dom i to tu spędzam większa część roku. Doszło do tego przez splot różnych okoliczności, które spowodowały, że znam te wyspy tak jak ulice w Krakowie i już zawsze zostaną w mojej pamięci, choćbym miała je kiedyś opuścić na zawsze.

Nie jestem oczywiście w stanie znać wszystkich ryb, rozróżniać poszczególne gatunki gruperów, angelfishów, butterflyfishów... Znać wszystkie krewetki i ślimaki nagoskrzelne. Ważne jest za to dla mnie ogólne poczucie wolności i piękna otaczającego nas na rafach koralowych oraz te specjalne niepowtarzalne podmorskie spotkania, które zostają w pamięci na zawsze a które na Komodo zdarzają mi się często. Gdy spotykam się z czymś wielkim, większym od nas czy z czymś zgoła mikroskopijnym, świadomość, że ta istota tak samo jak my istnieje w tym momencie na tym świecie i być może jest zagrożona w swoim istnieniu rozczula i wyzwala potrzebę ochrony.
Tym bardziej, że są stwory, z którymi spotykam się regularnie, często czekają w tym samym miejscu, koniki pigmeje na swoich gorgoniach, krabiki na anemonach, langusty w swoich jamkach. Nawet manty, które są wielkie i wolne wydaja mi się już znajome choć może takie stwierdzenie to pycha.
Są nurkowania, które zapamiętam na zawsze. Są takie, które mogę nurkować raz za razem i na pewno mi się nie znudzą. Ukochane miejsce to Castle Rock na północy wyspy Komodo, podwodna góra pokryta koralami, która przyciąga jak magnes z szerokiego morza wokół ryby pelagiczne i rekiny.
Tu przypływają na żer i urządzają spektakularny pokaz żywotności natury. Rekiny, wielkie ostroboki, tuńczyki za nic maja silny prąd, ich ciała jakby się nie poruszały a przecież muszą przyspieszać w gęstej wodzie, żeby dosięgnąć zdobyczy. Wpływają w ławice mniejszych ryb, które uciekając w panice wpadają na nas, nurków. Przez chwile nic nie widać, jesteśmy w rybnej chmurze zasłaniającej słońce, aż do chwili gdy łowcy przepędzą zwierzynę daleko od nas. Chwila odpoczynku i spektakl zaczyna się od nowa.

Manty, mogę je oglądać godzinami. Wiem, że także dla wielu innych nurków jest to przeżycie zgoła metafizyczne. Niejeden wychodzi na powierzchnię ze łzami w oczach. Szczęście, że miejsca na Komodo, w których manty się gromadzą, czasem nawet w wielkie stada, są płytkie i można przeciągnąć nurkowanie do oporu. Nikomu nie chce się wynurzać gdy przebywa z mantą oko w oko w odległości jednego metra. Manta łypie okiem ale trwa nieporuszona, majestatyczna, nic sobie nie robiąc z prądu, który w końcu zwycięża z nurkami. Albo krąży nad głowami nie bojąc się wcale. Albo bawi się z innymi mantami, ściga z nimi i ucieka nam z oczu. A zaraz napływają inne, pojedyncze i w grupach, także moje ulubione Zorra – czarne manty, prawdziwe diabły. Nie warto ścigać mant, to czy znajdą się tuż przy nas to ich decyzja.

Nurkując na Komodo w wielu miejscach musimy czynić przykry wybór – rozglądać się wokoło za wielkimi rybami i oglądać ich spektakl czy skupić się na rafie w poszukiwaniu niewiadomego małego odkrycia. Są też miejsca, gdzie możemy sobie zażyczyć coś specjalnego właśnie tu i teraz, w tym nurkowaniu. Po mantach, dla kontrastu, możemy zanurkować w poszukiwaniu koników pigmejów. Lepiej wiedzieć, gdzie one mieszkają ale zawsze warto poszukać nowych, z nuż zdarzy się niespodzianka. Śmieszą ich ogonki zawinięte na gałązkach gorgoni.Tak jak u delfinów – ich pyszczki są bardzo sympatyczne. Wydają się stoickie, tkwią nieporuszenie i z cierpliwością błyskanie fleszy podwodnych fotografów.

Przypływając na Południe parku zaskakuje nas inny charakter nurkowań. W mniej przejrzystej, zielonkawej wodzie, stają się one bardziej tajemnicze i nastrojowe, na pierwszy rzut oka nie tchną tą wspaniałą witalnością Północy. Ale to złudzenie, tu także odbywa się spektakl, podzielony na fragmenty, trzeba podpłynąć i z bliska się przyjrzeć malutkiemu wielkiemu światowi. 
Moje ulubione jabłka morskie pokrywają spory kawałek rafy pożywiając się przez filtrowanie wody, nieznużenie i systematycznie. Warto się nad nimi zatrzymać, zerknąć z jaka precyzją ich „macki” wyłapują plankton i na zmianę chowają się w wielobarwnym wnętrzu.

Najbardziej charakterystyczny pejzaż Południa Komodo to Cannibal Rock, moje ulubione miejsce na nurkowanie nocne. Tę podwodną górę pokrywają cryinods, zwykle czarne i zielone i długie korale miękkie. A wśród nich co kto tylko potrafi wypatrzyć, kraby, krewetki, ślimaki nagoskrzelne malutkie żaboryby. Jakaś niespodzianka zawsze się znajdzie. Niektórzy mówią, że nurkowanie jest udane kiedy spotka się na nim coś dla siebie zupełnie nowego, choćby nową sytuację, inne ubarwienie lub nawet nowy gatunek. Komodo pod tym względem rzadko kogoś rozczarowuje.

Prądy, z których słynie Komodo to nieustająca przygoda. Raz wydaje mi się, że nie taki straszny diabeł jak go malują a kiedy indziej przepełniają mnie grozą. Jedno jest pewne – można dużo o nich wiedzieć ale poznać do końca się nie da i niespodzianki mogą się zdarzać. Zbyt dużo faktorów na nie wpływa prócz faz księżyca. Ważne aby prąd był naszym sprzymierzeńcem, ułatwiał nurkowanie i wydobywał z niego to co najlepsze. To w prądzie miękkie korale z karłowatych zwitków rozwijają się aby się zaprezentować w swojej pełnej krasie na Tatawa Besar. W prądzie wydaje się, ze woda drży i skrzy i wydarzy się coś nieprzewidzianego a pięknego. W prądzie polują ryby. Wreszcie w prądzie nurkowanie może stać się sportem dynamicznym. My zespalamy się z przyrodą, z morzem, płyniemy jego naturalną prędkością. Lub, gdy się zatrzymujemy, bo podziwiamy to, co się w prądzie rozgrywa przed naszymi oczami, w pełni czujemy jego siłę i nieokiełznanie.

Wyspy w archipelagu Komodo zmieniają się w ciągu roku. W czasie pory deszczowej sucha sawanna zazielenia się i od strony morza przypomina bardziej Irlandie niż dalekie krainy na drugiej półkuli. Potem wyspy się wysuszają i przychodzi monsun z południowego wschodu, znad Australii. Zmienia się krajobraz, światło, tylko pod woda pozostaje jednakowo pięknie, choć nigdy tak samo."




piątek, 1 listopada 2013

Łodzie

Sympatyczna wioska Kusumba na wschodnim wybrzeżu Bali. Pojechaliśmy tam w sprawie pewnego silnika do speedboata (czyli jakby łódki pomocniczej do łodzi głównej), który został następnie wysłany do Labuan Bajo. A przy okazji zrobiliśmy spacer po czarnej wulkanicznej plaży zawalonej łodziami rybackimi wyciągniętymi na piasek. W południe wioska spała, turystów też nie uświadczyliśmy. Niektóre łodzie miały malowane rufy.















niedziela, 20 października 2013

Pracownik we wschodniej Indonezji

Tyle teraz czytam o strasznym wykorzystywaniu pracowników w Polsce, o rynku pracodawcy, o tym, że pracownicy słyszą, że na ich miejsce czeka tabun kolejnych. Mogłoby się wydawać, że w takiej Indonezji będzie to jeszcze bardziej posunięte, bliżej skrajności.

Ale moje doświadczenia jako pracodawcy we wschodniej Indonezji są zupełnie inne. Rynek jest rynkiem pracownika, choćby to wynikało z innych przyczyn niż w klasycznej ekonomii. To on mnie trzyma w szachu tym, że w każdej chwili może odejść a nie ma tabunów chętnych na jego miejsce. Nie ma umów o pracę. Kiedyś takowe wprowadziłam ale nie miały żadnego wpływu na zachowanie załogi. Coś wg kucharza czy mechanika było nie tak – nie ma tu kultury dyskusji, negocjacji, wszystko jest białe lub czarne – schodzi z łodzi. I szukaj wiatru w polu, z umową lub bez. A że schodzi na dzień przed safari to już mój problem.

Nie musi być to spowodowane problemem ze mną. Wystarczy, że się załoga pokłóci między sobą. Zwykle o jakąś totalną głupotę. I już jeden wraca do swojej wioski, na pracy nie zależy mu na tyle, żeby przetrwać trudną sytuację, znaleźć rozwiązanie. Tam jest zawsze przyjmowany z otwartymi rękami. Rodzina w ogóle nie naciska na robienie kariery, na jakikolwiek skok. Ważne, żeby dzieci, które są ubezpieczeniem emerytalnym, zajęły się rodzicami i czasem licznym młodszym rodzeństwem. Ale nie musi to być nic wyszukanego, wystarczy złowiona rybka i trochę ryżu, zawsze jakieś banany czy papaje wyrosną, głodu nie ma, dom wystarczy byle jaki bo ciepło jest. I rodzina jest zadowolona. Choć oczywiście najbardziej pożądana sytuacja jest wtedy, gdy ktoś z tej rodziny wyjeżdża z wioski i gdzieś daleko zaczyna zarabiać pieniądze. Wtedy wysyła je do wioski (krewni żądają), rodzina kupuje telewizor, motor. Reszta rodzeństwa już zupełnie nie musi się wysilać, jest rozpieszczona. Ale w porywach potrzeby niezależności może chcieć gdzieś pracować. I trafia np. do mnie. Nie ma parcia na karierę, na samodzielność, pieniądze wydaje na papierosy i komórki. I w razie jakichkolwiek kłopotów, nieporozumień, zmęczenia wraca do mamy i taty.

Rodzice wzywają też na wszelkie święta rodzinne i religijne. Ciotka w szpitalu albo tylko po zasłabnięciu też jest powodem zostawienia pracy (nawet jeśli mówią, że jadą tylko na chwilę to nie ma pewności czy wrócą z wioski). Jak już kiedyś pisałam – kłopoty z ziemią, którą sąsiedzi albo dalsza rodzina próbują sobie przywłaszczyć – także.

Najbardziej ryzykownym momentem jest koniec ramadanu, który od paru lat wypada w szczycie sezonu i jeszcze parę lat pociągnie w ten sposób, zanim dojdzie do pory deszczowej, o czym marzę (co roku cofa się o około 2 tygodnie).  Oczywiście to normalne, że każdy chciałby wtedy pojechać do domu. Pracownicy biur mają wakacje. Ale na morzu to co innego, tak samo w turystyce. Każdy o tym wie. Ale co roku to samo – cała załoga chce schodzić z łodzi. Marudzą już od miesięcy choć wiedzą, że łódź musi zarabiać, także na ich pensje. Trzeba lawirować, prosić, obiecywać. A i tak jeśli na dzień przed Idul Fitri mama z wioski zadzwoni jestem na straconej pozycji. W tym roku dwie osoby – kucharz i kapitan z jednej łodzi przysporzyli mi siwych włosów na głowie.

Kucharz – na dzień przed safari poszedł pomóc czyścić groby przodków. Mieszka niedaleko Labuan Bajo było więc to możliwe. Miał wrócić wieczorem ale słuch po nim zaginął. Początkiem sierpnia przed końcem ramadanu nie jest łatwo nocą znaleźć kucharza gotowego wypłynąć rankiem...

Kapitan – ten już się nie pieprzył, wypłynął na safari, które miało trwać 4 dni. Wpłynął łodzią do Labuan Bajo trzeciego dnia wieczorem, akurat aby sobie zejść na ląd na Idul Fitri. Klienci zadzwonili do mnie pytając o co chodzi. I cala awantura się rozpoczęła…

Najgorsza w tym wszystkim jest moja bezradność. Indonezyjczycy nie popracują w stresie więc twarda ręka sprawdza się tylko do pewnego momentu. Gdy wg nich jest zbyt ciężko po prostu  rezygnują.
Dobroć nie popłaca. Miłej atmosfery ze strony pracodawcy nie docenią, potraktują to jako okazję do wykorzystania.

A jak coś jest nie tak, wg nich i zwłaszcza z pieniędzmi, to powinnam być zadowolona nie słysząc gróźb o sprowadzeniu całej wioski i spaleniu łodzi, co też się już zdarzało.


Oni nie umieją negocjować (miałam przypadek, że inny kucharz zszedł z łodzi bo chciałby podwyżkę ale nie umiał tego powiedzieć i opuszczenie miejsca pracy było dla niego najłatwiejszym rozwiązaniem stresującej sytuacji). Natomiast ja mam szkołę negocjacji,  nieurażania wrażliwej materii, łagodnego wymuszania pożądanych zachowań  typu dbanie o czystość łazienki,  byleby nie postanowili w złości, znużeniu, na odzew rodziny czy z innego powodu zostawić mnie na pastwę klientów, morza, deszczu i wiatru.

niedziela, 13 października 2013

Swastyka

II wojna światowa skończyła się 68 lat temu, 32 lata przed moim urodzeniem się. Nie mam w rodzinie bohaterów. Jedni dziadkowie byli na to za młodzi . Drudzy byli w odpowiednim wieku ale przetrwali we względnym spokoju a o wojnie tylko trochę opowiadała mi babcia. Raczej sytuacje z życia rodzinnego.

Trochę filmów, książek, apeli i szkolnych gablotek w szkole  i dość dobra znajomość historii. To wszystko, co z wojną mam wspólnego. A jednak za każdym razem, kiedy na Bali widzę dekoracje w kształcie swastyki przebiega mnie prawie że dreszcz. Na pewno nie jest to dla mnie znak obojętny. Mimo że znam jego pochodzenie i pierwotne znaczenie oraz mimo faktu, że od lat mieszkam na Bali. Tutejsze znaczenie powinno mi być dużo bliższe niż nazistowskie.


Może tę wojnę mamy w genach? Albo było jednak takie wychowanie, którego już nie pamiętam? Ale nadal nie traktuję tego znaku w oderwaniu od historii w Europie.  Może inni mają inaczej. 






poniedziałek, 23 września 2013

Rinca

W wiosce na Rinci, jednej z czterech w Parku Narodowym Komodo, spędziliśmy 3 dni. Było więc czas na powłóczenie się i pogadanie z mieszkańcami.

Pewna stara kobieta opowiedziała o swojej przygodzie z waranem. Pewnego popołudnia wybrała się po warzywa, trochę powyżej ostatnich domów od strony lasu. Gdy ścinała liście podszedł komodo i ugryzł ją w nogę. Normalnie w takich sytuacjach komodo zachowuje się jak rekin, zapach krwi działa na niego i nic nie może go powstrzymać. Chyba że wie, ze musi poczekać jak w przypadku ugryzionego bawołu, który jest dla niego za duży. Ale kobieta zaczęła z waranem rozmawiać i w języku Komodo (sama pochodziła z wyspy Komodo) wyrzucać mu złe zachowanie. Że są przecież rodzeństwem i ona mu nigdy nic złego by nie zrobiła. Wtedy komodo się zawstydził, opuścił głowę i poszedł sobie. Kobieta zaczęła krzyczeć po pomoc, ludzie przybiegli i po jakimś czasie znalazła się w szpitalu w Labuan Bajo.


W czasie mojej obecności w rejonie często przewijał się motyw rozmawiania z waranami. Kiedyś ktoś z Komodo mi też powiedział, że jako dziecko spał w łóżku z rodzicami oraz z komodo, który przychodził w nocy.