poniedziałek, 28 lipca 2014

Początek 2

Wieść, że w mieście są potencjalni inwestorzy (musieliśmy sprawiać dobre wrażenie, żeby tak nas sobie nazywano) obiega społeczność lotem błyskawicy. Że byliśmy na pewnej wyspie. Że obejrzeliśmy inną wyspę, do której się zapaliłam. Zgłaszają się do nas jej właściciele – czterej bracia z okolicznych wysp. A dokładniej brat zgłasza się jeden, czasem drugi gdzieś prześwituje ale wiemy, że jest ich czterech tylko nie wszyscy mogą przyjechać bo mieszkają na dalekich wyspach. Bracia są właścicielami wyspy i chętnie nam ja sprzedadzą. Ten, który z nami negocjuje jest nauczycielem, na którego nie wygląda. Tj. tak zostaliśmy poinformowani, że jest nauczycielem w miejscowej podstawówce. Jest bardzo wysoki, z kwadratową twarzą i dużymi zębami w niekompletnej szczęce. Ubiera się w przybrudzony sarong w biało czarną kratę. W ogóle nie sprawia wrażenia czystości jaka przystoi nauczycielom.

Ponieważ brat nie umiał po angielsku został mu przydzielony G. jako tłumacz i pomocnik. Przydzielony to nie całkiem dobre słowo, bo w którejś chwili się pojawił i przejął inicjatywę. My się dziwiliśmy, że ktoś chce nam pomóc, tak bezinteresownie i szybko zrozumiał nasze kłopoty. Potem byliśmy dość biernymi uczestnikami rozmów.

Rozpoczęły się negocjacje. My zadowoliliśmy się zapewnieniem, że bracia są naprawdę właścicielami rzeczonej wyspy, co potwierdzał G. Przeszliśmy do rozmów o cenie, co trwało ze dwa dni.

Jakie to były negocjacje. Czterech braci, którzy nie byli właścicielami sprzedawało wyspę. My ją kupowaliśmy, w ciemno i bez pieniędzy. Doszliśmy do zadowalającej nas ceny 4 tys. usd. Tamci zaakceptowali i na naszym stole szybko wylądowała umowa. Po indonezyjsku ale ceni się, że wydrukowana, choć na pomiętym papierze.

Gotówkę przygotowaliśmy i byliśmy gotowi zapłacić. I tylko pomyślałam, przecież nie szkodzi, jeśli sobie sprawdzę tę umowę, ktoś to przeczyta. Już się nasłuchałam o Pater Stanisie, polskim księdzu mieszkającym na emeryturze w Labuan Bajo, to był żelazny punkt każdej rozmowy:

- skąd jesteś
- z Polski
- ooo, Pater Stanis

Myślę sobie, że było nie było, rodak, niech zobaczy mój kawałek tekstu. Idę. Jest u siebie. Przedstawiam siebie i przedstawiam sprawę: bo my tu chcemy wyspę kupić i mam właśnie umowę, już jest wszystko dogadane i spisane ale niech ktoś rzuci okiem na tekst bo w zasadzie to nie wiem, co tam jest napisane bo nie znam ani słowa po indonezyjsku. Jak wszystko ok to dzisiaj podpiszemy i będziemy mieć wyspę po sąsiedzku.

Dobrze, że ten Pater Stanis był tam w tym Labuan Bajo i mnie otrzeźwił:

- czyś ty zgłupiała? Jaką wyspę, jacy bracia? Przecież tu wszystkie wyspy należą do państwa, przecież obcokrajowcy nie mogą kupować ziemi, przecież to nie jest takie proste, przecież…

…nie żebym  nie powinna wiedzieć, że to wszystko nie jest takie proste. Nigdzie zapewne nie jest a tym bardziej na Dalekim Wschodzie, południowo-wschodnich jego krańcach, które nawet dla kraju, który te krańce u siebie gości, są daleką, odległą, właśnie południowo wschodnią prowincją. Ponadto jestem prawnikiem, było nie było. Powinien na mnie ciążyć obowiązek większej staranności w stosunku do własnych przedsięwzięć, wziąwszy nadto pod uwagę wszystko powyższe. A nic takiego jak staranność bynajmniej mi nie ciążyła. Wprost przeciwnie.

Można to chyba wytłumaczyć tym dziwnym urokiem, jaki brzydkie miasto Labuan Bajo rzuca na ludzi. Z późniejszego doświadczenia wiem, że kto pomieszkał chwilę w Labuan Bajo, chciał potem tam wrócić. Chyba że uciekł na zawsze, tam gdzie pieprz rośnie, to druga z możliwych reakcji.

Ale to zanalizowałam później już. Na razie byliśmy w małym portowym miasteczku na zadupiu, brzydkim, skorumpowanym, malarycznym podobno, z nieistniejącą infrastrukturą, bez internetu, prawda, że z pięknym otoczeniem: wyspami archipelagu Komodo na zachodzie oraz podobno piękna zielona wyspą Flores (sama nazwa podniecała) na wschodzie. Miasto było brzydkie ale ruchliwe, z potencjałem (potencjalnym potencjałem, różnie się jego koleje mogły potoczyć, wziąwszy pod uwagę kapitał ludzki, skalę korupcji. Jeszcze w tej chwili jego losy są niepewne mimo że trwa bum).


Myślę więc, że już w pierwszych chwilach byłam na dziwnym haju, który sprawił, że wyłączyłam racjonalne myślenie i byłam o krok od dopuszczenia na sobie wielkiego (w mojej skali) oszustwa. Haj ten prawdopodobnie sprawił, że w ogóle tam zostałam. Bo na pewno tej decyzji nie spowodował nieistniejący biznesplan. 

poniedziałek, 21 lipca 2014

Obecnie na Bali

Na Bali można czuć się dwojako.
Z jednej strony to (pominąwszy wszystkie wady, mam raczej na myśli zbiorową ideę wyspy) raj na ziemi, potwierdzany przez foldery, reklamy, zdjęcia, uprawiane sporty, posiadane wille, jogę, masaże, pola ryżowe, kluby, ogrody i można by tu wymieniać dalej. 

A z drugiej, w moim przypadku, to miejsce, które coraz częściej napawa mnie niepokojem. W pamięci turystów, co już pisałam, zapisują się przyjaźni tubylcy…

Dobrym przykładem odczuwania tego niepokoju jest opowieść mojego kolegi, też mieszkającego parę lat na Bali. Jechał samochodem, mijał dziewczynkę, która wyszła ze szkoły. Jechała rowerem. I na jego oczach przewróciła się i chyba dość poważnie poharatała. Ale bez żadnego związku z przejeżdżającym samochodem kolegą. Może była jakaś dziura albo kamień. Odruch nakazuje się zatrzymać i pomóc. I tak też zrobił mój kolega, wziął ją i zawiózł do „puskesmas”, czegoś w rodzaju przychodni. Gdy ja dowiózł zjawili się inni, rodzina i sąsiedzi z wioski, już się jakoś dowiedzieli o wypadku. Lepiej, mógł ją spokojnie zostawić. I wtedy opowiada:
- to mówię, bye, odwracam się i idę do samochodu. Powoli ale ze ściśniętym sercem. Oczekuję strzału w plecy, zdarzy się czy nie. Udało się, wyszedłem, wsiadłem do samochodu i uciekłem, gdzie pieprz rośnie.
Strzał w plecy to w tym przypadku zorientowanie się przez rodzinę i sąsiadów, że to przecież bule przywiózł dziewczynkę, że przecież nie można go tak puścić, że można go oskarżyć o spowodowanie wypadku i zażądać pieniędzy na wszystko – na rower, na leczenie, na wykupienie się od dalszych kłopotów. To była tylko kwestia chwil do strzału ale na szczęście się udało. A ja słyszałam dziesiątki opowieści o sytuacjach, kiedy się nie udało. I nie pozostawiło to oczywiście bez wpływu na moje zachowanie – ostatnio jechałam motorem ze sklepu, było już ciemno. Padają deszcze i na jezdnię spływają wraz z wodą duże ilości piasku i drobnych kamieni wypłukanych z innych miejsc (spływają też niestety śmieci). Naprzeciwko jechała kobieta i parę metrów od mnie wywróciła się. Chyba dość porządnie bo przez chwilę leżała i potem tylko ledwo podniosła głowę. Ani w głowie mi było jej pomóc, ani w głowie szukać dla siebie kłopotów. Za zakrętem był jakiś warung, mała restauracja, podjechałam i zawołałam siedzących tam aby kobiecie pomogli. I potem też – gdzie pieprz rośnie, jak najdalej, ciesząc się ciemnością. Jakby była dość sprytna i szybka w myśleniu, mimo upadku, to by przecież powiedziała, że to ja ją zmusiłam do ostrego skrętu, że przeze mnie się wywróciła. A że nadbiegali już ludzie, także z innych motorów, to ten mały tłumek już by zapewne nie wypuścił mnie ze swoich szponów.

Strona facebookowa Bali Expat pełna jest opowieści i ostrzeżeń. Część to ostrzeżenia przed pospolitymi złodziejami, czyhającymi na białych na motorach, którym zajeżdżają drogę lub w biegu wyrywają torby. Można to podpiąć pod normalne sytuacje, jest okazja, są biali (którzy przecież mają tyle forsy, że jak stracą to co sobie niosą to nic im się nie stanie). Ale czasem są też opowieści o samochodach zajeżdżających drogę i Balijczykach wyżywających się na białych (czy turystach czy expatach). Krzyczących, każących wynosić się z Bali. Opisujący są przestraszeni, rozgoryczeni, czasem się zarzekają, że już nigdy na Bali nie przyjadą (np. Australijczycy bywający tu co roku).

Krucha jest ta relacja bule expaci – lokalni na Bali. Jak toksyczny związek. Każda ze stron jest od drugiej uzależniona. Obcokrajowiec nie założy w Indonezji firmy bez miejscowego wspólnika, nie kupi ziemi na swoje nazwisko, nie obejdzie się (w dużej części, mnie wliczając) bez miejscowej obsługi. A Balijczycy bez bule nie mieliby przecież tego wszystkiego, co tak lubią, komórek, motorów, samochodów, tego całego postępu, który jest niekontrolowany ale który przez nich jest wymarzony. Czemu mieliby sobie odmawiać tego, co wiedzą, że mają inni, choćby ci inni zdobyli to przez pokolenia i ciężka pracą. Nie chcą (i zapewne nikt nie ma prawa tego od nich wymagać). Chcą dostać wszystko na raz i często im się to udaje. Jeśli można sprzedać ziemię i w chwilę mieć w garści milion dolarów zamiast pola ryżu to jest to łatwe. A dostają te pieniądze w większości  od bule.
Każda ze stron jest więc zależna od drugiej. Mieszkający dłużej na Bali, robiący biznesy, budujący sobie domy czują dużą niechęć do miejscowych. Przez tych drugich zawinioną. A może nie zawinioną, może po prostu to mentalność albo okoliczności życia sprawiają, że nie są w stanie dostosować się do pewnych standardów? A często nie są to standardy wyśrubowane. Po prostu – być na czas w pracy, okazać zaangażowanie, przewidzieć coś z minimalnym wyprzedzeniem, nie porzucić pracy przy pierwszym nieśmiałym nacisku na jej jakość.  Tj. są oczywiście bule, którzy bynajmniej nie są nieśmiali w zwracaniu uwagi i wymaganiu. Piszę o swoim przypadku. I wiem, że się zawsze parę razy zastanowię, jak powinnam reagować. Bo po prostu robię bilans zysków i strat – czy warto się wkurzyć, że coś jest odwalone byle jak, coś jest zepsute i ostatecznie stracić pracownika, który nie chce słyszeć takich zarzutów (a od którego być może jestem zależna) czy odpuścić, złość zjeść i ciągnąć to dalej. Praca dla pracownika nie jest bowiem wartością. Dużo większą jest święty spokój. Czyli może właśnie tak jak powinno być, także u nas. Ale jak miejscowi nie mają pracy a chcą konsumować to pojawia się frustracja, złość. I koło się zamyka.

Wszystko dobrze, są u siebie, to my się mamy dostosować. Ale chcą zarabiać u bule, chcą korzystać z tego bumu. Gdyby nagle wszystko zniknęło, działaniem jakiejś magii (i ku radości środowiska naturalnego), już by nie chcieli wrócić do dawnego życia. Już rozsmakowali się w nowoczesności, którą rozumieją tylko jako konsumpcję, absolutnie nie jako odpowiedzialność.