Rok temu na wiosnę dzwoni do mnie ibu Maria, mówi, że szuka
łodzi dla swoich klientów. Razem z mężem Niemcem mają łódź Felicię. Kiedyś
mieli jeszcze Felianę ale ją sprzedali. Kupili je w czasie, kiedy ja budowałam
Ari Jayę. Byliśmy jednymi z pierwszych łodzi safari stacjonujących w Labuan
Bajo.
Ale teraz szuka dla swoich klientów innej łodzi. To pierwszy
raz, kiedy mamy bezpośredni kontakt. Ja się pytam dlaczego szuka, skoro ma
swoją i czy jest jakiś kłopot. To pierwsze, co przychodzi mi na myśl. Felicia w
czasie swojej pracy na Komodo miała dużo problemów. A to widziałam, że na holu
wracała do Labuan Bajo, a to, kiedy byliśmy w pobliżu, wpadła na rafę, która
jest 1,5 metra pod wodą. Stało się to mimo a może właśnie z powodu gpsa na pokładzie,
kapitan płynął wg urządzenia, nie patrzył na otoczenie, był prąd i tak Felicja
wpadła na to jedno z miejsc nurkowych. I utknęła, inne łodzie musiały ją
ściągać. A jeszcze kiedy indziej z pełną prędkością wpadła na inną podwodną
skałę, deski w dziobie się rozwarły i do środka zaczęła wpływać woda. Po
pobieżnej naprawie w Labuan Bajo Felicia musiała popłynąć do suchego doku na
Bali, co wiąże się z wielkimi kosztami.
Pytam się więc Marii, czy jej łódź ma jakiś problem i w
panice szuka jakiejś na zastępstwo, co się każdemu z prowadzących ten biznes czasem
zdarza. A ona odpowiada histerycznym w brzmieniu tonem:
- wiesz dlaczego, wiesz dlaczego? Powiem ci dlaczego! Bo
sprzedałam Felicię.
I chichocze w słuchawkę. Dopiero teraz zamiast histerii w
jej tonie wyłapuję czystą ulgę i chyba nawet szczęście. Jest szczęśliwa, że już
nie ma na głowie biznesu, przez który nie śpi się po nocach. Ja się pocieszam,
że jest dużo ode mnie starsza.
Nasza praca na Komodo to sprzężenie trzech strasznych
czynników: praca z miejscową siłą roboczą, praca z turystami oraz ogromna
zależność od natury. O miejscowych pracownikach się już rozpisałam, o turystach
kiedyś napiszę. A teraz o naturze.
Komodo jest trudnym obszarem. Niby spokojne, otoczone
wyspami, czasem sprawia wrażenie jeziora. A pod powierzchnią czai się ogromna
siła. Cztery razy na dobę morze rusza, dwa razy w jedną stronę i dwa razy w
przeciwną. Jeśli nie ma przeszkód na powierzchni to siły tej nie widać gołym
okiem. A wystarczy jedna mała skała a
wokół niej zaczyna się kipiel.
Prądy zależą od Księżyca, od jego faz. Każdego dnia są
opóźnione w stosunku do dnia poprzedniego około 40 minut. My mamy tabele pływów
z portu Bima na Sumbawie ale Komodo jest opóźnione do godzin podanych w tych
tabelach o około godzinę. Wszystko około bo nie ma żadnej reguły. Każde miejsce
reaguje inaczej. W jednym prąd płynie „na odpływ” a parę kroków od niego „na
przypływ”. Gdzie podziewa się woda w miejscu zderzenia (bo gdzieś się te
przeciwne prądy chyba muszą spotkać) -
nie wiem.
W ciągu doby jest jeden duży przypływ i jeden duży odpływ,
po nich są małe przypływ i odpływ, zwane konda. Ale czasem obydwa przypływy i
odpływy się wyrównują. Prądy są wtedy zwykle słabsze.
Największa różnica w stanie wody to mniej niż 2 metry. Niby
niedużo ale te olbrzymie masy wody są wtłaczane w wąską cieśninę między wyspami
Komodo, Padar i Rinca.
Nienawidzę płynąć pod silny prąd. Gdy łódź w taki wpływa silnik
zaczyna inaczej pracować, nisko, głucho a ja cała sobą czuję, że wykonuje on
olbrzymią pracę. Wyobrażam sobie śrubę, taką właściwie małą, która tam na dole
walczy z żywiołem, który mi z pokładu wydaje się nie do pokonania. Prąd to
marszczy drobno powierzchnię morza, tworząc małe złośliwe falki, czasem z
białymi grzywami, to ją wygładza na lustro. A na powierzchni tego lustra czasem
woda bucha, to prąd płynie z głębi do góry.
Czasem obraca nami tak, że myślę, że nigdy nie wypłyniemy z
jego szponów. Ale nie, powoli się posuwamy. Turyści robią zdjęcia wirów. A mi
nasza łódź wydaje się najmniejszą z możliwych łupinką na łasce tego morza.