poniedziałek, 17 listopada 2014

Komodo

Rok temu na wiosnę dzwoni do mnie ibu Maria, mówi, że szuka łodzi dla swoich klientów. Razem z mężem Niemcem mają łódź Felicię. Kiedyś mieli jeszcze Felianę ale ją sprzedali. Kupili je w czasie, kiedy ja budowałam Ari Jayę. Byliśmy jednymi z pierwszych łodzi safari stacjonujących w Labuan Bajo.
Ale teraz szuka dla swoich klientów innej łodzi. To pierwszy raz, kiedy mamy bezpośredni kontakt. Ja się pytam dlaczego szuka, skoro ma swoją i czy jest jakiś kłopot. To pierwsze, co przychodzi mi na myśl. Felicia w czasie swojej pracy na Komodo miała dużo problemów. A to widziałam, że na holu wracała do Labuan Bajo, a to, kiedy byliśmy w pobliżu, wpadła na rafę, która jest 1,5 metra pod wodą. Stało się to mimo a może właśnie z powodu gpsa na pokładzie, kapitan płynął wg urządzenia, nie patrzył na otoczenie, był prąd i tak Felicja wpadła na to jedno z miejsc nurkowych. I utknęła, inne łodzie musiały ją ściągać. A jeszcze kiedy indziej z pełną prędkością wpadła na inną podwodną skałę, deski w dziobie się rozwarły i do środka zaczęła wpływać woda. Po pobieżnej naprawie w Labuan Bajo Felicia musiała popłynąć do suchego doku na Bali, co wiąże się z wielkimi kosztami.

Pytam się więc Marii, czy jej łódź ma jakiś problem i w panice szuka jakiejś na zastępstwo, co się każdemu z prowadzących ten biznes czasem zdarza. A ona odpowiada histerycznym w brzmieniu tonem:
- wiesz dlaczego, wiesz dlaczego? Powiem ci dlaczego! Bo sprzedałam Felicię.
I chichocze w słuchawkę. Dopiero teraz zamiast histerii w jej tonie wyłapuję czystą ulgę i chyba nawet szczęście. Jest szczęśliwa, że już nie ma na głowie biznesu, przez który nie śpi się po nocach. Ja się pocieszam, że jest dużo ode mnie starsza.

Nasza praca na Komodo to sprzężenie trzech strasznych czynników: praca z miejscową siłą roboczą, praca z turystami oraz ogromna zależność od natury. O miejscowych pracownikach się już rozpisałam, o turystach kiedyś napiszę. A teraz o naturze.

Komodo jest trudnym obszarem. Niby spokojne, otoczone wyspami, czasem sprawia wrażenie jeziora. A pod powierzchnią czai się ogromna siła. Cztery razy na dobę morze rusza,  dwa razy w jedną stronę i dwa razy w przeciwną. Jeśli nie ma przeszkód na powierzchni to siły tej nie widać gołym okiem.  A wystarczy jedna mała skała a wokół niej zaczyna się kipiel.

Prądy zależą od Księżyca, od jego faz. Każdego dnia są opóźnione w stosunku do dnia poprzedniego około 40 minut. My mamy tabele pływów z portu Bima na Sumbawie ale Komodo jest opóźnione do godzin podanych w tych tabelach o około godzinę. Wszystko około bo nie ma żadnej reguły. Każde miejsce reaguje inaczej. W jednym prąd płynie „na odpływ” a parę kroków od niego „na przypływ”. Gdzie podziewa się woda w miejscu zderzenia (bo gdzieś się te przeciwne prądy chyba muszą spotkać)  - nie wiem.

W ciągu doby jest jeden duży przypływ i jeden duży odpływ, po nich są małe przypływ i odpływ, zwane konda. Ale czasem obydwa przypływy i odpływy się wyrównują. Prądy są wtedy zwykle słabsze.
Największa różnica w stanie wody to mniej niż 2 metry. Niby niedużo ale te olbrzymie masy wody są wtłaczane w wąską cieśninę między wyspami Komodo, Padar i Rinca.

Nienawidzę płynąć pod silny prąd. Gdy łódź w taki wpływa silnik zaczyna inaczej pracować, nisko, głucho a ja cała sobą czuję, że wykonuje on olbrzymią pracę. Wyobrażam sobie śrubę, taką właściwie małą, która tam na dole walczy z żywiołem, który mi z pokładu wydaje się nie do pokonania. Prąd to marszczy drobno powierzchnię morza, tworząc małe złośliwe falki, czasem z białymi grzywami, to ją wygładza na lustro. A na powierzchni tego lustra czasem woda bucha, to prąd płynie z głębi do góry.

Czasem obraca nami tak, że myślę, że nigdy nie wypłyniemy z jego szponów. Ale nie, powoli się posuwamy. Turyści robią zdjęcia wirów. A mi nasza łódź wydaje się najmniejszą z możliwych łupinką na łasce tego morza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz