W czasie przygody z policją przenieśliśmy się do hotelu
Gardena. Był to jeden z niewielu hoteli oraz najlepsza restauracja. Bardzo
znana z szybkiej obsługi. Czekanie na jedzenie dochodziło do 1,5 godziny a
jedną z moich ulubionych rozrywek było obserwowanie powtarzających się
sytuacji: przychodzą klienci, zapewne głodni bo zwykle z morza albo z gór.
Siadają. Są sympatyczni, czytają Lonely Planet. Po około 15 minutach obracają
głowy w kierunku wysokiej lady, która służy za recepcję i za którą siedzi Edel,
recepcjonistka i kelnerka w jednym. Edel ma 1,50 i nie widzi z głębin swojego
fotela, że ktoś w ogóle jest. Jak w końcu zauważa to wolnym i dostojnym krokiem
idzie z karta dań, kładzie ją na stole i odchodzi. Klienci wybierają dania po
czym Edel znowu nadchodzi, czasem nawet bez zawołania. Okazuje się, że
wybranych dań akurat nie ma więc trochę czasu upływa na informacje, co ostatecznie
jest. Edel odchodzi statecznym krokiem do kuchni z zamówieniem. Tam dziewczyny
trochę czasu tracą na wgapianie się w telewizor. W końcu potrawa nadchodzi. W
Gardenie na szczęście jest duża i smaczna.
Gardena to wtedy centrum życia towarzyskiego, nie ma jeszcze
żadnej z modnych teraz restauracji. Ma piękny widok na zachód, na wszystkie
małe wyspy z Komodo w tle. Najbardziej twarde krzesła w całej Azji chyba. Tu
się wszyscy spotykamy.
Co parę tygodni przyjeżdża John, Amerykanin. 20 parę lat.
Uczestniczy w jakimś programie, który polega na mieszkaniu w jednej z wiosek
Manggarai (zachodnie Flores), wiosce odciętej od świata. Aby się z niej
wydostać musi maszerować przez las do rogi Labuan bajo – Ruteng i tam łapać
stopa. Program wymagał aby John co noc spał w innym domu. Organizacyjnie nie
było z tym problemu, w domach nie było łóżek, John musiał przenieść tylko swój
mały plecak. Ale nie znosił tego najlepiej. Mycie było w rzece, jedzenie tylko
ryżu i zielonych liści. Wizyta w Labuan Bajo była dla niego świętem, zamawiał
duże porcje i gadał.
Z opowieści Johna jedna szczególnie zapadła mi w pamięć – jak
ludzie w wiosce umierają. Mieszkańcy wnętrza Flores to rolnicy. Przychodził
więc rolnik z pola, siadał na podłodze, pił herbatę i nagle się przewracał na bok.
I umierał.
John nie dotrwał do końca programu. Czmychnął na Bali i
zaczął nowe życie, całkowicie inne. Życie surfera, podrywacza, imprezowicza
czyli typowe dla jego wieku na Bali.
Andre to Francuz, który mieszkał sobie w Labuan Bajo. W
Alzacji miał firmę baloniarską (organizował loty balonem), którą sprzedał. W
tym czasie w Labuan Bajo realizował ideę fixe. Jeździł po wyspach we wschodniej
Nusa Tenggara (czyli Flores, Sumbie, Timorze i wielu pomniejszych), robił
mieszkańcom zdjęcia. Potem wywoływał je na Bali a następnie ruszał swoimi
śladami, odnajdywał swoich modeli i wręczał im zdjęcia. Był gejem i zaczynał
właśnie nowy związek z kucharzem Konim, z którym potem wyjechał na Sumbę. Wiem,
że mieszka tam do teraz i buduje studnie oraz instaluje panele słoneczne. Jest
dość znany i czasem jego twarz pojawia się w lokalnych gazetach.
Z Andre zawsze wyśmiewał się Moris (a w zasadzie Maurice),
stary Francuz, który w Indonezji siedział najdłużej z nas, zbudował łódź (jak
się to naprawdę odbyło, dowiedziałam się potem, kiedy los mnie z nim zbliżył).
Mr. Moris naśmiewa się z gejostwa Andre ale nie tylko. W odpowiedzi na plany
Andre pomocy mieszkańcom wysp, jak z rękawa sypie opowieściami o podobnych
akcjach, doszczętnie zmarnowanych przez miejscowych, których pomoc miała
dotyczyć lub przez korupcję: a to o statku-szpitalu mającym pływać i leczyć od
wyspy do wyspy a w którym urządzono sypialnie dla rodziny w którymś z portów. A
to o elektryfikacji jakiegoś obszaru, na którym po wyjeździe ludzi od programu kabli
używano jako powrozów do bydła. A to o fiasku programu nauczania wytwarzania
mleka. Jak zaczął to nie kończył. O Indonezyjczykach miał jak najgorsze zdanie,
zwłaszcza o leniwych i plujących Depie i Karnie, jego załodze. Zresztą i o
turystach też. Jest złośliwy i nabija się ze zmęczonych podróżnych, którzy
spoceni przybywają do Gardeny, pokonawszy wpierw liczne schody od ulicy. Ale
siedzi twardo w Gardenie, żeby ich namówić na wycieczki swoją łodzią Ikan
Terbang (latająca ryba).
Moris mówi tylko po francusku i po indonezyjsku. Ale jako że
duża cześć podróżnych to Francuzi ma szczęście. Siedzi i jak ktoś koło niego
przechodzi rzuca:
- Bonjour
Jestem świadkiem jak często mu się udaje:
- O, pan z Francji…
I dalej już się toczy, Moris ma talent do opowieści, ludzie
słuchają jak zaczarowani i chętnie dają się namówić na rejs po Komodo. Zapominają
o złośliwościach z początku, rzucanych wprawdzie do nas lub w przestrzeń Gardeny
ale tak, żeby wyczerpani podróżni z łatwością usłyszeli:
- O, może spragnieni są camembertka? A może spodziewają się
dobrego winka
- Nie ma to jak okazja do wypoczynku na wakacjach…
Morisa nie cierpią kelnerki bo zawsze, aby nie płacić,
zamawia wodę z kranu, ale z dodatkiem restauracyjnego lodu.
Ale najczęściej powtarzają się historie o victimach. Moris nas
nimi zalewa. Victime czyli ofiara. U Morisa ma to tylko jedno znaczenie – bule
czyli biały/biała związani z miejscowymi. Strona biała to victime. Victime strony indonezyjskiej, która tylko czyha na białe pieniądze i lepsze życie. I nawet
jeśli to nie jest scenariusz pewny w 100% to w większości na pewno,
jak mi obserwacja życia pokazała.
Ostatnim
stadium victime jest une grosse victime.
Une grosse victime jest oczywiście Andre z powodu swojego
związku z Konim. Sam Moris był także victime, kiedy mieszkał w Makasar. I jego
syn Jerome także, ten zwłaszcza miał victimowy incydent dużego kalibru. A
skończyli w końcu obydwoje jako grosse grosse victimes na Bali. Ale o tym
potem.
Bardo fajny post :-)
OdpowiedzUsuńWidzę, że w Gardenii niewiele się zmieniło przez kilkanaście lat. Co prawda był kelner/recepcjonista - zawsze uśmiechnięty ale również niski i trzeba było podchodzić by zamówić. Czasem tylko chodziliśmy do takiej knajpki na ukos na barakudy i filety z rekina. Ale ze względu na widoki, Gardenia to było moje ulubione miejsce na Flores.
OdpowiedzUsuńCo do elektrowni, to byliśmy w takim miejscu - elektrownia geotermalna zbudowana przez Japończyków i nigdy chyba nie oddana do użytku, bo im kable kradli. W Rutengu, w zakonie werbistów mają chyba całą dokumentację filmową tego projektu.
Super to zostało opisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń