W końcu zalegalizowaliśmy nasze drewno. Mieliśmy w tym
czasie nową znajomą, Amalię z Jakarty, pracującą dla parku narodowego. Amalia
była bardzo sympatyczna i pomocna ale trochę szalona. Bardzo lubiła swoją pracę
polegającą na nurkowaniu i sprawdzaniu stanu raf koralowych oraz liczebności i
zachowania morskiej fauny. Ale bardziej lubiła wracać myślami do życia
zostawionego w Jakarcie, pełnego clubbingu, romansów i wielkomiejskiego szyku.
W miejsce bardziej od tego dalekie niż Labuan Bajo nie mogła trafić. Spędzała
więc całe dnie z komórką w ręce i przy uchu a nocami przez komórkę uczestniczyła
w imprezach (wszystko słyszeliśmy bo jej pokój w hotelu Gardena sąsiadował
przez dwie bambusowe płachty z naszym a ona rozmawiając z pozostawionymi w Jakarcie
przyjaciółmi musiała przekrzykiwać głośna muzykę). Z komórką dokonywała rzeczy
niesamowitych, pisała sms do kolegi i w tym samym czasie odbierała telefon, z
pytaniem, czemu jeszcze nie wysłała smsa, na którego ten kolega czekał. Prawie
zawsze mówiło się do pochylonej nad komórką głowy Amalii a nie naprawdę do
niej. Kiedy za parę miesięcy została zwolniona z pracy okazało się, że
zostawiła ogromny nieuregulowany rachunek za rozmowy telefoniczne z biura.
Twierdziła ponadto, że jest rodziną sułtana z Jogjakarty i kuzynką różnych
artystów.
Dla Amalii ważne było pokazanie nam, ze ma wpływowych
znajomych także w Labuan Bajo, poznaje nas więc z Mr. Edwardem, szefem
departamentu leśnego w Labuan Bajo. Po kurtuazyjnej wizycie w jego domu i
poznaniu żony oraz jednej wizycie w biurze dobijamy targu i drewno dostaje
odpowiednie dokumenty (chyba odpowiednie bo i tych jeszcze przeczytać nie
umiałam, w każdym razie mieliśmy spokój za cenę przyjaźni z niezwykle ciekawskim
i namolnym Mr. Edwardem).
Ciekawym wszystkiego:
- a Polandia i Italia są na wyspach położonych jak daleko od
siebie? Ile się płynie? (przypomniało mi to plany Joinala, chłopaka z Bangladeszu,
który pracował ze mną na Malediwach, mówił, przyjadę do Polski, będę pracował w ogrodzie,
palmy ścinał)
- a co się jada, a co rośnie…
- a możemy przyjść w sobotę na łódkę (po czym po przyjściu
swoim grubym ciałem wykonywał skoki z dachu łodzi do portowej wody) – to już w
czasach podokowych.
Dzięki niemu także nie wpadliśmy w tarapaty większe niż te,
w które wpadliśmy. A mogłyby to być tarapaty ekstremalne biorąc pod uwagę
żywioł morski i maleńka łódeczkę. Otóż Mr. Edward, w ramach naszego
rewanżowania się za legalizację drewna, poprosił, żeby Ari Jaya zawiozła jego
rodzinę na jeden dzień na pobliską wyspę z małym resortem i plażą, Serayę. Z
Labuan Bajo płynie się tam 45 minut. Droga na wyspę upłynęła bez problemów. Za
to powrotna przemieniła się w koszmar – silnik stanął a były fale oraz zapadała
noc czyli bardzo niekorzystna kombinacja. Łódź z trudem doczołgała się do portu
na maleńkim silniku pomocniczym. Nazajutrz ten główny został sprawdzony. Grom z
jasnego nieba! W puszcze olejowej napchany był ambril, straszne słowo, na jego
dźwięk jeszcze teraz przechodzą mnie ciarki. Ambril - pasta do czyszczenia
metalu, sama z metalowymi opiłkami. Weszły one w różne części silnika, naszego
sprowadzanego z Surabayi silnika. Efekt łatwy do wyobrażenia sobie. Co robić?
Pierwsze zapytanie o sens naszej pracy, sens Komodo i Labuan Bajo.
Sprawca do dzisiaj pozostaje nieznany, przynajmniej dla mnie. Ja
się cieszę, że mieliśmy okazję do krótkiej wycieczki, w czasie której ujawniła
się ta straszna rzecz a nie kiedyś, gdzieś, daleko i na większych falach…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz