piątek, 7 listopada 2014

Nachodzenie korupcyjne 4

W końcu zalegalizowaliśmy nasze drewno. Mieliśmy w tym czasie nową znajomą, Amalię z Jakarty, pracującą dla parku narodowego. Amalia była bardzo sympatyczna i pomocna ale trochę szalona. Bardzo lubiła swoją pracę polegającą na nurkowaniu i sprawdzaniu stanu raf koralowych oraz liczebności i zachowania morskiej fauny. Ale bardziej lubiła wracać myślami do życia zostawionego w Jakarcie, pełnego clubbingu, romansów i wielkomiejskiego szyku. W miejsce bardziej od tego dalekie niż Labuan Bajo nie mogła trafić. Spędzała więc całe dnie z komórką w ręce i przy uchu a nocami przez komórkę uczestniczyła w imprezach (wszystko słyszeliśmy bo jej pokój w hotelu Gardena sąsiadował przez dwie bambusowe płachty z naszym a ona rozmawiając z pozostawionymi w Jakarcie przyjaciółmi musiała przekrzykiwać głośna muzykę). Z komórką dokonywała rzeczy niesamowitych, pisała sms do kolegi i w tym samym czasie odbierała telefon, z pytaniem, czemu jeszcze nie wysłała smsa, na którego ten kolega czekał. Prawie zawsze mówiło się do pochylonej nad komórką głowy Amalii a nie naprawdę do niej. Kiedy za parę miesięcy została zwolniona z pracy okazało się, że zostawiła ogromny nieuregulowany rachunek za rozmowy telefoniczne z biura. Twierdziła ponadto, że jest rodziną sułtana z Jogjakarty i kuzynką różnych artystów.

Dla Amalii ważne było pokazanie nam, ze ma wpływowych znajomych także w Labuan Bajo, poznaje nas więc z Mr. Edwardem, szefem departamentu leśnego w Labuan Bajo. Po kurtuazyjnej wizycie w jego domu i poznaniu żony oraz jednej wizycie w biurze dobijamy targu i drewno dostaje odpowiednie dokumenty (chyba odpowiednie bo i tych jeszcze przeczytać nie umiałam, w każdym razie mieliśmy spokój za cenę przyjaźni z niezwykle ciekawskim i namolnym Mr. Edwardem).

Ciekawym wszystkiego:
- a Polandia i Italia są na wyspach położonych jak daleko od siebie? Ile się płynie? (przypomniało mi to plany Joinala, chłopaka z Bangladeszu, który pracował ze mną na Malediwach, mówił, przyjadę do Polski, będę pracował w ogrodzie, palmy ścinał)
- a co się jada, a co rośnie…
- a możemy przyjść w sobotę na łódkę (po czym po przyjściu swoim grubym ciałem wykonywał skoki z dachu łodzi do portowej wody) – to już w czasach podokowych.

Dzięki niemu także nie wpadliśmy w tarapaty większe niż te, w które wpadliśmy. A mogłyby to być tarapaty ekstremalne biorąc pod uwagę żywioł morski i maleńka łódeczkę. Otóż Mr. Edward, w ramach naszego rewanżowania się za legalizację drewna, poprosił, żeby Ari Jaya zawiozła jego rodzinę na jeden dzień na pobliską wyspę z małym resortem i plażą, Serayę. Z Labuan Bajo płynie się tam 45 minut. Droga na wyspę upłynęła bez problemów. Za to powrotna przemieniła się w koszmar – silnik stanął a były fale oraz zapadała noc czyli bardzo niekorzystna kombinacja. Łódź z trudem doczołgała się do portu na maleńkim silniku pomocniczym. Nazajutrz ten główny został sprawdzony. Grom z jasnego nieba! W puszcze olejowej napchany był ambril, straszne słowo, na jego dźwięk jeszcze teraz przechodzą mnie ciarki. Ambril - pasta do czyszczenia metalu, sama z metalowymi opiłkami. Weszły one w różne części silnika, naszego sprowadzanego z Surabayi silnika. Efekt łatwy do wyobrażenia sobie. Co robić? Pierwsze zapytanie o sens naszej pracy, sens Komodo i Labuan Bajo.


Sprawca do dzisiaj pozostaje nieznany, przynajmniej dla mnie. Ja się cieszę, że mieliśmy okazję do krótkiej wycieczki, w czasie której ujawniła się ta straszna rzecz a nie kiedyś, gdzieś, daleko i na większych falach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz