czwartek, 5 marca 2015

Bali

Na pięknej plaży Balangan spaliło się siedem warunków. Doszczętnie, do plażowego piasku, z którego wystaje tylko kilka kikutów pali, które podtrzymywały drewniane konstrukcje. Wielka szkoda, pracujący tam ludzie potracili wszystko, warungi służyły im także za mieszkania z całym dobytkiem, choćby skromnym. Warungi te, tak jak i setki innych miejsc, aż prosiły się o spalenie, drewno, instalacja elektryczna wołająca o pomstę do nieba.

Tu dygresja: znajoma, która prowadzi hotele na Bali, odnawiała jeden z nich. Trzymała w zanadrzu numer do dobrego elektryka poleconego przez murarza. Kiedy nadszedł czas na elektryka dzwoni. Odbiera żona, elektryk nie żyje, co się stało? Poraził go prąd.

Warungi prawdopodobnie, sami ludzie stamtąd tak mówią, spaliły się od zwarcia w jednym z nich. Ale od razu pojawiły się teorie o celowym podpaleniu, o chęci przejęcia jednej z ostatnich plaż z bezpretensjonalna atmosferą, swojskim surferskim stylem życia. Że tak już było kiedyś na innych plażach, że teraz naszą zabudują. A dać tutaj zabudować plażę to coś strasznego, brak gustu, gigantomania i byle jakość są gwarantowane. A dzieje się dużo.

Ta Bali to jeden wielki wykop – to słowa mojego ojca rozglądającego się wokół siebie na wakacjach. Prawda. Wyspa pocięta jest budowami jak sznytami. Zwłaszcza Bukit, południowa część, gdzie nie ma pól ryżowych są za to piękne plaże, m.in. Balangan właśnie. Pod cienką warstwą suchej ziemi biała skała, która trzeba rozbić. Jeżdżąc po okolicy słyszy się zewsząd tutututu, maszyny rozbijające twardy biały kamień aby potem kopać fundamenty. Widok z samolotu: wszystko poryte, białe dziury w ziemi. Wszędzie kopcąc przeciskają się ciężarówki z piaskiem. Kolejne przewożą białe kamienie z wykopów na inne miejsca. Przy większych budowlach dźwigi. Klify zabudowywane, jak leci, bez planu. Wzgórza zniwelowane.

Wielkość niektórych budów poraża. Hotele na setki pokoi. Kompleksy willi, osiedla domków, kto będzie w tym wszystkim przebywał czy mieszkał? Ale też ogromna ilość inwestycji rozpoczęta na wieczne niedokończenie.


Czy Bali obudzi się z ręką w nocniku?

środa, 4 lutego 2015

Migawki z budowy łodzi


Gardena jest 5 minut spacerem od miejsca, gdzie stoi w doku Ari Jaya, spędzamy tam dnie a ja chodzę i w nocy bo mam napady strachu, że drewno jest rozkradane, że łódź się przechyla i spada na burtę. Idę czasem dwa razy w nocy. Pustą ulicą nic nie jeździ ale od hotelu aż do doku towarzyszy mi stukot, powtarzający się z dużą regularnością. Raczej silny trzask co parę chwil, rozchodzący się w każdą stronę. Dochodzi zawsze od grupki facetów siedzących przy głównej drodze i nie śpiących chyba przez całą noc. Nie wiem skąd się bierze ale też nigdy nie uczyniłam nic, żeby rozwiązać zagadkę. Ten stuk na pustej ulicy w moich marszach do Ari Jayi stał się dla mnie  nieodłączna częścią nocnych spacerów. Dopiero ostatnio – olśnienie (tj. po wyjaśnieniach osoby znającej się na rzeczy)– nocne posiedzenia to była gra w domino, to kostki domina wydawały głośny trzask gdy były z impetem przyklepywane dłonią na stole.

Też już później dowiedziałam się, że Indonezyjczycy to królowie, ofiary, maniacy hazardu. A zwłaszcza ludzie z Flores. W dużej i małej skali, zakładają się ciągle, tracą pieniądze, grają znowu.

Teraz, na łodziach, na szczęście grają o co innego. Wchodzę co kabiny kapitana, grają w czwórkę – patrzę,  coś dziwnego, kolorowe uszy. Każdy ma na jednym albo na obydwu uszach przypięte żabki do prania. Wybrane te, które najmocniej trzymają. Kto przegra przypina kolejną.




Ari Jaya się buduje. Ja się uczę języka, najlepszą możliwą metodą, na żywca, wskazując na przedmioty i pytając jak się nazywają. Mam już za sobą rozmowę telefoniczną z Surabayą, pierwsze wykłócanie się przez telefon, jakiego musiałam dokonać. Silnik miał być wysłany już dawno temu ale wysłany nie został. Jesteśmy w tej kwestii ogólnie nerwowi bo już usłyszeliśmy historię o tym, że pewna łódź, wioząca silnik dla innej budującej się łodzi, zatonęła sobie gdzieś między Surabayą a Labuan Bajo. Silnik jest już zapłacony i jego strata w naszej sytuacji oznaczałaby konieczność szybkiego zakończenia naszego biznesu.  A o ubezpieczeniach zapomnij.

(Stary silnik, 3 cylindrowy Yanmar został już wyciągnięty. Zostaliśmy poinformowani, że nadaje się tylko na kotwicę dla jakiegoś sampana. Daliśmy go za darmo, jeszcze zapłaciliśmy za wyciągnięcie. A jednak nie – silnik pływa do tej pory, został gdzieś przepatrzony i naprawiony).

Utknęłam na kranie. Musimy zamontować krany w zbiornikach na paliwo, które niedługo będą gotowe i trzeba dopracować jakieś szczegóły. Nie umiem wytłumaczyć, o co mi chodzi. Nie wiem, jak wytłumaczyć, że chodzi o kran. Nie zadziałały ruchy naśladujące zakręcanie. Muszę iść do Gardeny, wziąć kartkę. Wracam na łódź i rysuję bardzo ładny mały kranik. Pokazuję i:
„a, kran”.

Sprawa rozwiązana. Dobre są wspólne zapożyczenia z innych języków.


Ari Jaya tak naprawdę nie nazywa się jeszcze Ari Jaya tylko Wahid Jaya. Pod tą nazwą pływała z kalmarami na Bali i dalej, do Surabayi. Wahid to syn byłego właściciela, Haji Ganiego. Jaya natomiast to słówko przynoszące powodzenie, gwarantujące sukces. Po kupnie łodzi nie chcieliśmy trzymać Wahida. Całkowita zmiana nazwy nie była natomiast podobno wskazana (dla jej dalszego  powodzenia). Chciałam zatrzymać samą Jayę. Ale już taka łódź istniała, pływa do teraz. Trzeba było więc wymyśleć cos do Jayi. Na pomysł wpadł Josh, mały przewodnik przesiadujący godzinami przed swoim „biurem”, naprzeciwko Gardeny.

- A czemu nie Ari? A jak Aleksandra, ri jak Riccardo, Ari Jaya.

I tak zostało do teraz, mimo że R. już dawno nie ma w Labuan Bajo.


 Haji Gani po sprzedaży Wahid Jayi jeszcze robił interesy, zbudował drugi, większy dom. Kupowaliśmy u niego lód przed safari, co było biznesem żony. Potem ktoś go oszukał i zbankrutował. Spotkałam go na TPI (miejsce sprzedaży ryb i zanieczyszczania odpadkami morza) przypadkiem, po latach, nie poznałam go. Zagadał do mnie, w ręce trzymał miotłę i  zamiatał plac
-Aleksandra, pamiętasz mnie jeszcze?
I się uśmiecha, jakby zamiatanie tego placu to było coś, co od zawsze robił. 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Tradycja

Na różne rzeczy można narzekać, różne krytykować ale jeśli wejdzie się na obszar czegoś, co można nazwać tradycją, nagle okazuje się, że tu właśnie nie można. Tak przydarzyło się mi, kiedy ośmieliłam się skrytykować rytualne rzezie, kiedyś w Tana Toraja na Sulawesi a ostatnio na Flores. Straszne słowo na T staje się usprawiedliwieniem nawet najgorszych zdarzeń.

Komentarze typu: tradycja jest święta, z tradycja się nie dyskutuje itp. wywołują mój śmiech jeśli nie grozę. Jak czemuś tak abstrakcyjnemu można dać taką władzę nad życiem ludzi, nad naturą. Nadrzędną i bezwzględną wartość?

Komentarze takie padają od tych, którzy maja pełną możliwość korzystania ze swojej wolności, nikt ich nie ukarze, nie ukamienuje, nie zmusi do małżeństwa, nie okaleczy w imię tradycji. Czemu chcą się ograniczać czymś tak szeroko pojętym, nieokreślonym.

Nie znajduję ani jednego przykładu tradycji (i nie trzeba szukać wśród tych drastycznych), gdzie ona sama w sobie byłaby czymś obiektywnie pozytywnym. Nawet tak szanowane i powszechne obchodzenie tradycji świąt, którychkolwiek, może być przecież utrapieniem dla kogoś. Jaką wartość ma dla kogoś robienie Wigilii jeśli robi to od dziesiątek lat i ma dość a na dodatek robi to dla nielubianej rodziny? Przecież tak się zdarza. Ile osób odważy się złamać tradycję i wyjechać np. do ciepłych krajów? Na szczęście coraz więcej. Ale ile nawet nie odważy się dać sobie takiego wyboru. W imię czego, tradycji, nacisków rodziny na jej przestrzeganie. Bez sensu. Jaka wartość ma tradycja, w której ktoś się niedobrze czuje. Która może zniewalać tak, że ktoś nawet nie wie, że może się źle czuć z jej powodu.

Albo inny bliski mi przykład, Flores: aby się ożenić narzeczony powinien zapłacić rodzicom narzeczonej belis, w pieniądzach lub naturze. Przez lata belis bardzo wzrósł i wielu osób nie stać na jego zapłatę. Młodzi chcą być ze sobą i są, mają dzieci. I bardzo dobrze. Ale Indonezja to państwo, które w prawie sprzyja tradycji i dziecko poza małżeństwem nie dostanie aktu urodzenia, bez tego aktu nie może pójść do szkoły, nie istnieje. W Indonezji wszystko można załatwić ale to oczywiście kosztuje. Korzysta też kościół, który co jakiś czas masowo udziela ślubów parom . Mówił mi o takich hurtowych ślubach Pater Stanis, z dumą. A ja właśnie się dowiaduję, że taki spóźniony ślub jest dla pary bardzo drogi, dużo bardziej niż normalny, który zostaje zawarty wg adatu czyli tradycji czyli m.in. po opłaceniu belisu. Na Flores kościół nie odbiega chciwością od polskiego.  

Komu taka egzotyczna tradycja służy? Z naszego punktu widzenia nam bo piękne zdjęcia wychodzą, mogą być właśnie z przywiezienia belisa do przyszłych teściów przez narzeczonego. Czemu nie? Można poopowiadać o autentyczności, pradawnych zwyczajach, ponarzekać, że nasze już utracone. Ale czy są one warte więcej niż nasze opowieści z podróży jeśli utrudniają życie stosującym się do ich wymagań?

Podsumowując – uważam, że tylko wtedy taka tradycja (niezwiązana z zabijaniem czy okaleczaniem ludzi czy zwierząt) ma wartość, kiedy stosowane się do niej jest niezależnym, wolnym wyborem.

A tradycyjne rzezie zwierząt – możemy chyba wznieść się ponad tradycję jeśli jest ona tak okrutna. W końcu przez ostatnie 100 lat zrobiliśmy wielki krok jeśli chodzi o stosunek do zwierząt i chyba idzie ku lepszemu mimo wszystkich strasznych zdarzeń, także w Polsce. Czemu więc mamy akceptować krwawe tradycje? Bo są one atrakcją turystyczną do pochwalenia się? Bo prastare? Przecież to względne określenie. Ile lat stosowania może legitymizować zabicie kilkuset bawołów w sadystyczny sposób i pijackie obżarstwo.

Okaleczanie, porwania i zmuszanie do małżeństwa i inne (dziwnym trafem w opresji są tu zazwyczaj kobiety) – chyba nikt zdrowy na umyśle nie będzie bronił takich tradycji. Czyli jak, że tradycja najważniejsza, święta, ponad wszystko i nie można złego słowa powiedzieć?

poniedziałek, 17 listopada 2014

Komodo

Rok temu na wiosnę dzwoni do mnie ibu Maria, mówi, że szuka łodzi dla swoich klientów. Razem z mężem Niemcem mają łódź Felicię. Kiedyś mieli jeszcze Felianę ale ją sprzedali. Kupili je w czasie, kiedy ja budowałam Ari Jayę. Byliśmy jednymi z pierwszych łodzi safari stacjonujących w Labuan Bajo.
Ale teraz szuka dla swoich klientów innej łodzi. To pierwszy raz, kiedy mamy bezpośredni kontakt. Ja się pytam dlaczego szuka, skoro ma swoją i czy jest jakiś kłopot. To pierwsze, co przychodzi mi na myśl. Felicia w czasie swojej pracy na Komodo miała dużo problemów. A to widziałam, że na holu wracała do Labuan Bajo, a to, kiedy byliśmy w pobliżu, wpadła na rafę, która jest 1,5 metra pod wodą. Stało się to mimo a może właśnie z powodu gpsa na pokładzie, kapitan płynął wg urządzenia, nie patrzył na otoczenie, był prąd i tak Felicja wpadła na to jedno z miejsc nurkowych. I utknęła, inne łodzie musiały ją ściągać. A jeszcze kiedy indziej z pełną prędkością wpadła na inną podwodną skałę, deski w dziobie się rozwarły i do środka zaczęła wpływać woda. Po pobieżnej naprawie w Labuan Bajo Felicia musiała popłynąć do suchego doku na Bali, co wiąże się z wielkimi kosztami.

Pytam się więc Marii, czy jej łódź ma jakiś problem i w panice szuka jakiejś na zastępstwo, co się każdemu z prowadzących ten biznes czasem zdarza. A ona odpowiada histerycznym w brzmieniu tonem:
- wiesz dlaczego, wiesz dlaczego? Powiem ci dlaczego! Bo sprzedałam Felicię.
I chichocze w słuchawkę. Dopiero teraz zamiast histerii w jej tonie wyłapuję czystą ulgę i chyba nawet szczęście. Jest szczęśliwa, że już nie ma na głowie biznesu, przez który nie śpi się po nocach. Ja się pocieszam, że jest dużo ode mnie starsza.

Nasza praca na Komodo to sprzężenie trzech strasznych czynników: praca z miejscową siłą roboczą, praca z turystami oraz ogromna zależność od natury. O miejscowych pracownikach się już rozpisałam, o turystach kiedyś napiszę. A teraz o naturze.

Komodo jest trudnym obszarem. Niby spokojne, otoczone wyspami, czasem sprawia wrażenie jeziora. A pod powierzchnią czai się ogromna siła. Cztery razy na dobę morze rusza,  dwa razy w jedną stronę i dwa razy w przeciwną. Jeśli nie ma przeszkód na powierzchni to siły tej nie widać gołym okiem.  A wystarczy jedna mała skała a wokół niej zaczyna się kipiel.

Prądy zależą od Księżyca, od jego faz. Każdego dnia są opóźnione w stosunku do dnia poprzedniego około 40 minut. My mamy tabele pływów z portu Bima na Sumbawie ale Komodo jest opóźnione do godzin podanych w tych tabelach o około godzinę. Wszystko około bo nie ma żadnej reguły. Każde miejsce reaguje inaczej. W jednym prąd płynie „na odpływ” a parę kroków od niego „na przypływ”. Gdzie podziewa się woda w miejscu zderzenia (bo gdzieś się te przeciwne prądy chyba muszą spotkać)  - nie wiem.

W ciągu doby jest jeden duży przypływ i jeden duży odpływ, po nich są małe przypływ i odpływ, zwane konda. Ale czasem obydwa przypływy i odpływy się wyrównują. Prądy są wtedy zwykle słabsze.
Największa różnica w stanie wody to mniej niż 2 metry. Niby niedużo ale te olbrzymie masy wody są wtłaczane w wąską cieśninę między wyspami Komodo, Padar i Rinca.

Nienawidzę płynąć pod silny prąd. Gdy łódź w taki wpływa silnik zaczyna inaczej pracować, nisko, głucho a ja cała sobą czuję, że wykonuje on olbrzymią pracę. Wyobrażam sobie śrubę, taką właściwie małą, która tam na dole walczy z żywiołem, który mi z pokładu wydaje się nie do pokonania. Prąd to marszczy drobno powierzchnię morza, tworząc małe złośliwe falki, czasem z białymi grzywami, to ją wygładza na lustro. A na powierzchni tego lustra czasem woda bucha, to prąd płynie z głębi do góry.

Czasem obraca nami tak, że myślę, że nigdy nie wypłyniemy z jego szponów. Ale nie, powoli się posuwamy. Turyści robią zdjęcia wirów. A mi nasza łódź wydaje się najmniejszą z możliwych łupinką na łasce tego morza.

niedziela, 9 listopada 2014

Labuan Bajo

W czasie przygody z policją przenieśliśmy się do hotelu Gardena. Był to jeden z niewielu hoteli oraz najlepsza restauracja. Bardzo znana z szybkiej obsługi. Czekanie na jedzenie dochodziło do 1,5 godziny a jedną z moich ulubionych rozrywek było obserwowanie powtarzających się sytuacji: przychodzą klienci, zapewne głodni bo zwykle z morza albo z gór. Siadają. Są sympatyczni, czytają Lonely Planet. Po około 15 minutach obracają głowy w kierunku wysokiej lady, która służy za recepcję i za którą siedzi Edel, recepcjonistka i kelnerka w jednym. Edel ma 1,50 i nie widzi z głębin swojego fotela, że ktoś w ogóle jest. Jak w końcu zauważa to wolnym i dostojnym krokiem idzie z karta dań, kładzie ją na stole i odchodzi. Klienci wybierają dania po czym Edel znowu nadchodzi, czasem nawet bez zawołania. Okazuje się, że wybranych dań akurat nie ma więc trochę czasu upływa na informacje, co ostatecznie jest. Edel odchodzi statecznym krokiem do kuchni z zamówieniem. Tam dziewczyny trochę czasu tracą na wgapianie się w telewizor. W końcu potrawa nadchodzi. W Gardenie na szczęście jest duża i smaczna.
Gardena to wtedy centrum życia towarzyskiego, nie ma jeszcze żadnej z modnych teraz restauracji. Ma piękny widok na zachód, na wszystkie małe wyspy z Komodo w tle. Najbardziej twarde krzesła w całej Azji chyba. Tu się wszyscy spotykamy.

Co parę tygodni przyjeżdża John, Amerykanin. 20 parę lat. Uczestniczy w jakimś programie, który polega na mieszkaniu w jednej z wiosek Manggarai (zachodnie Flores), wiosce odciętej od świata. Aby się z niej wydostać musi maszerować przez las do rogi Labuan bajo – Ruteng i tam łapać stopa. Program wymagał aby John co noc spał w innym domu. Organizacyjnie nie było z tym problemu, w domach nie było łóżek, John musiał przenieść tylko swój mały plecak. Ale nie znosił tego najlepiej. Mycie było w rzece, jedzenie tylko ryżu i zielonych liści. Wizyta w Labuan Bajo była dla niego świętem, zamawiał duże porcje i gadał.

Z opowieści Johna jedna szczególnie zapadła mi w pamięć – jak ludzie w wiosce umierają. Mieszkańcy wnętrza Flores to rolnicy. Przychodził więc rolnik z pola, siadał na podłodze, pił herbatę i nagle się przewracał na bok. I umierał.

John nie dotrwał do końca programu. Czmychnął na Bali i zaczął nowe życie, całkowicie inne. Życie surfera, podrywacza, imprezowicza czyli typowe dla jego wieku na Bali.

Andre to Francuz, który mieszkał sobie w Labuan Bajo. W Alzacji miał firmę baloniarską (organizował loty balonem), którą sprzedał. W tym czasie w Labuan Bajo realizował ideę fixe. Jeździł po wyspach we wschodniej Nusa Tenggara (czyli Flores, Sumbie, Timorze i wielu pomniejszych), robił mieszkańcom zdjęcia. Potem wywoływał je na Bali a następnie ruszał swoimi śladami, odnajdywał swoich modeli i wręczał im zdjęcia. Był gejem i zaczynał właśnie nowy związek z kucharzem Konim, z którym potem wyjechał na Sumbę. Wiem, że mieszka tam do teraz i buduje studnie oraz instaluje panele słoneczne. Jest dość znany i czasem jego twarz pojawia się w lokalnych gazetach.

Z Andre zawsze wyśmiewał się Moris (a w zasadzie Maurice), stary Francuz, który w Indonezji siedział najdłużej z nas, zbudował łódź (jak się to naprawdę odbyło, dowiedziałam się potem, kiedy los mnie z nim zbliżył). Mr. Moris naśmiewa się z gejostwa Andre ale nie tylko. W odpowiedzi na plany Andre pomocy mieszkańcom wysp, jak z rękawa sypie opowieściami o podobnych akcjach, doszczętnie zmarnowanych przez miejscowych, których pomoc miała dotyczyć lub przez korupcję: a to o statku-szpitalu mającym pływać i leczyć od wyspy do wyspy a w którym urządzono sypialnie dla rodziny w którymś z portów. A to o elektryfikacji jakiegoś obszaru, na którym po wyjeździe ludzi od programu kabli używano jako powrozów do bydła. A to o fiasku programu nauczania wytwarzania mleka. Jak zaczął to nie kończył. O Indonezyjczykach miał jak najgorsze zdanie, zwłaszcza o leniwych i plujących Depie i Karnie, jego załodze. Zresztą i o turystach też. Jest złośliwy i nabija się ze zmęczonych podróżnych, którzy spoceni przybywają do Gardeny, pokonawszy wpierw liczne schody od ulicy. Ale siedzi twardo w Gardenie, żeby ich namówić na wycieczki swoją łodzią Ikan Terbang (latająca ryba).

Moris mówi tylko po francusku i po indonezyjsku. Ale jako że duża cześć podróżnych to Francuzi ma szczęście. Siedzi i jak ktoś koło niego przechodzi rzuca:

- Bonjour

Jestem świadkiem jak często mu się udaje:

- O, pan z Francji…

I dalej już się toczy, Moris ma talent do opowieści, ludzie słuchają jak zaczarowani i chętnie dają się namówić na rejs po Komodo. Zapominają o złośliwościach z początku, rzucanych wprawdzie do nas lub w przestrzeń Gardeny ale tak, żeby wyczerpani podróżni z łatwością usłyszeli:

- O, może spragnieni są camembertka? A może spodziewają się dobrego winka
- Nie ma to jak okazja do wypoczynku na wakacjach…

Morisa nie cierpią kelnerki bo zawsze, aby nie płacić, zamawia wodę z kranu, ale z dodatkiem restauracyjnego lodu.

Ale najczęściej powtarzają się historie o victimach. Moris nas nimi zalewa. Victime czyli ofiara. U Morisa ma to tylko jedno znaczenie – bule czyli biały/biała związani z miejscowymi. Strona biała to victime. Victime strony indonezyjskiej, która tylko czyha na białe pieniądze i lepsze życie. I nawet jeśli to nie jest scenariusz pewny w 100% to w większości na pewno, jak mi obserwacja życia pokazała.

Ostatnim stadium victime jest une grosse victime.

Une grosse victime jest oczywiście Andre z powodu swojego związku z Konim. Sam Moris był także victime, kiedy mieszkał w Makasar. I jego syn Jerome także, ten zwłaszcza miał victimowy incydent dużego kalibru. A skończyli w końcu obydwoje jako grosse grosse victimes na Bali. Ale o tym potem.