Często mnie pytają klienci i przypadkowi turyści jak
trafiłam na dalekie Flores, wyspę we wschodniej Indonezji. Jak zbudowałam
łodzie i skąd w ogóle ta decyzja. Niektórym się wydaje, że dam jakąś krótką
odpowiedź, inni się domyślają, że jest to dłuższa opowieść i sądzą, że zawsze
mam ją ochotę snuć. Czasem mam a czasem nie mam i zwykle nie zależy to od
mojego nastroju a od tego, komu powinnam ją opowiedzieć.
Najkrótsza wersja, którą stosuję, to „stało się po prostu”.
I nie rozwijam. I nie mija się to z prawdą, rzeczywiście stało się. Odpowiedź
ta przyszła mi na myśl po pobieżnym, bardzo powierzchownym rzekłabym raczej,
zapoznaniu się z filozofią taoizmu (a było to w śmiesznej książce –
wspomnieniach faceta szukającego „sympatycznego Boga”, próbującego różne
wierzenia i religie na własnej skórze). A w taoizmie jednym z ważniejszych
pojęć jest wu wei. Dosłowne
tłumaczenie to niedziałanie, a raczej działanie bez wysiłku, działanie w
harmonii z dao. Jest to proces akceptowania i harmonizowania swego działania z
nurtem wszechświata (za wikipedią).
Podoba mi się ta koncepcja działania bez wysiłku. W sam raz
właśnie odpowiada moim losom tu w Indonezji (mam nadzieję, że specjaliści od
wschodnich filozofii wybaczą mi te nader swobodną interpretację w rzeczonym
temacie). Nie była to bowiem przemyślana decyzja o zmianie swojego życia po
latach pracy na nielubianym stanowisku, jak co poniektórzy zapewne spodziewali
by się usłyszeć. Tymczasem wszystko się stało jakby mimochodem. Nie odmawiam
sobie wysiłku, ogromnego wręcz, psychicznego i fizycznego. Ale każdy kolejny
krok dział się jako jakieś naturalne następstwo poprzedniego kroku a ja samego
procesu decyzyjnego nie pamiętam. Po prostu stało się.
Indonezja nie była starannie wybranym krajem. Opuściwszy
Malediwy mieliśmy lecieć na wyspy Tonga i tam zakładać interes. Nie, żebym coś
więcej o Tonga wiedziała. Tylko to, że jest to wyspiarskie państwo na Pacyfiku,
w Polinezji, nie było niczyją kolonią, ma króla i grubą populację, będącą
podobno dla niektórych naukowców nadzieją na odkrycie genu otyłości. Oraz to,
że nurkuje się tam z wielorybami.
Oraz nie, żebyśmy mieli wystarczające środki na wymarzona
inwestycję. Wyjeżdżaliśmy z Malediwów z 10 tys. usd w potarganej kopercie. To była wielka zaleta
Malediwów – pensja bez żadnej możliwości jej wydania więc po jakimś czasie
akurat taka suma nam się zebrała. W sam raz na podróż na drugi koniec świata w
dwie osoby, parę lotów i inwestycję w obcym dalekim kraju…
Przez Colombo przylecieliśmy do Kuala Lumpur, gdzie mieliśmy
kupić już docelowe bilety. Ale się nie udało – było za drogo, nie było wolnych
miejsc i jeszcze niewiadome regulacje wizowe. Po paru godzinach włóczenia się
po lotnisku patrzę na ekran – lot
Merpati do Jakarty za 2 godziny.
Wylądowaliśmy w Dżakarcie, idziemy do odprawy paszportowej,
mamy kupić wizę „on arrival”, 25 usd, turystyczna, na miesiąc. Tak nam
powiedzieli w Kuala Lumpur i tak się tu dzieje. Z wyjątkiem, że pada pytanie
(już podszyte nadzieją, że stanie się to, co się właśnie dzieje):
- bilet powrotny?
O tym nam nie powiedzieli w Kuala Lumpur w biurze Merpati i
teraz mamy kłopot. A celnicy wielkie nadzieje. Są też doświadczeni. Ja ani
trochę. Tak bardzo nie jestem, że długo nie rozumiem o co im chodzi aż
łopatologicznie dają mi to do
zrozumienia – porównują cenę biletu na lot powrotny do KL , na który nas zaraz
wyślą, z niewielką sumą, jaką musimy zaoferować za ich pomoc w tej trudnej
sytuacji. Nie jest to jednak tak mało.
Nie na tyle, żebym nie była tak nieprzyjemnie zaskoczona. Zapieram się ze
złości. I zaczynam się kłócić. Przez najbliższe godziny latam wściekła miedzy
celnikami a biurem Merpati – skoro nam sprzedali bilet w jedną stronę i nas
odprawili, to niech wezmą odpowiedzialność za nasz lot powrotny.
Odpowiedzialność - czyli niech nam kupią
bilet. Wiadomo, że nie chcą więc powstaje impas. Od celników w okienkach pniemy
się coraz wyżej w lotniskowej hierarchii.
Pomaga nam chyba godzina – robi się późno, zbliża się północ
i po paru godzinach nastąpiło zmęczenie materiału. Z ich strony, nie mojej.
Moja determinacja się nie zmieniła. Dostaliśmy komunikat, że ok, że niech nam
będzie, że są tak dobrzy, że nasz wpuszczą do ich kraju.
I już nas przepuścili, wygraliśmy, przetrzymaliśmy
Indonezyjczyków, co samo w sobie jest wielkim zwycięstwem (o czym dowiem się
już wkrótce). Już jesteśmy w gabinecie szefa lotniskowej imigracji, ma nam
jeszcze w paszportach coś wbić albo po prostu tylko nam je oddać. Jest około
północy. I nagle patrzy na R. A ten ciągle, po kiego licha, ma na czole swoje
okulary przeciwsłoneczne. I urzędnik już wyciąga rękę z uśmiechem, głupi R.
podaje mu okulary, tamten przymierza i się dopytuje jak wygląda i stwierdza, że
przynajmniej je chce za swoją „pomoc i życzliwość”.
Jestem w wysokim stopniu zaniepokojona, w ułamku sekundy
zdaję sobie sprawę, że nie mogę na to pozwolić. Choćby oddanie okularów miało
nam zapewnić szybki wymarsz na teren miasta.
Pozbycie się okularów spowodowałoby szybką konieczność kupna
nowych dla R. A R. nie patrzyłby na nasze malejące zasoby pieniężne, musiałby
mieć okulary drogie, w dobrym sklepie, tracić czas na ich poszukiwanie. Zapewne
przez cały kolejny dzień nasze życie kręciłoby się wokół tego tematu.
W ułamku sekundy, intuicyjnie podejmuję decyzje co
powiedzieć – „Nie, nie za bardzo pasują panu do karnacji”. Facet to narcyz,
widać to po jego zadowolonej minie, kiedy sobie wyobraża noszenie tych okularów
(nota bene bardzo wysłużonych). Kiedy słyszy, że może w nich źle wyglądać (i
ktoś to może widzieć!) pośpiesznie oddaje R. okulary i nas wypycha z biura. Po
paru minutach wychodzimy z lotniska.
[A teraz sobie mylę – po co takie myślenie, kombinowanie,
branie odpowiedzialności nawet w takich drobnych szczegółach życia, takie
iskry, które mnie dopadały już wtedy, z lewa i z prawa, że muszę wziąć
odpowiedzialność za sytuację? A niechby sobie kupował swoje okulary ze swojej
puli pieniężnej i czasowej, moja powinna zostać nienaruszona].