poniedziałek, 10 marca 2014

Początek cd.

Po dwóch dniach w Dżakarcie lecimy na Bali. Bez zwiedzania tej wyspy, patrząc na małą mapę w przewodniku postanowiłam, że jedziemy na wschód bo nie trzeba już dalej lecieć samolotem czyli przypuszczalnie wydatki będą mniejsze. I pojechaliśmy, popłynęliśmy, autobusami i promami.

Dużo jedziemy nocą przez uśpione Lombok i Sumbawę. Autobusy wyrzucają nas na puściejących dworcach zwykle w okolicy północy. Tam pierwszy raz spotykamy się z bandami motorowymi. Opadają nas ledwo wychodzimy w ciemność z wnętrza autobusu. W miastach, gdzie nocujemy musimy stanowić dla nich dużą niespodziankę. Miłą. Nie znamy cen. Napadają na nas, wyrywają nas sobie a nasze plecaki osobno. W Sumbawa Besar użyliśmy czterech motorów aby dostać się do hotelu. My na dwóch, nasze plecaki na kolejnych, zwycięskie motory urządziły sobie rajd pustymi ulicami miasta. Przegrane motory także towarzyszyły nam aż do hotelu a my w czasie jazdy traciliśmy z oczu zarówno siebie nawzajem jak i nasze plecaki. Uniknęliśmy band w Bimie bo autobus wysadził nas w centrum miasta ale te czyhały na rogach ulic i mijaliśmy je szukając hotelu. Młodzi, którym chyba rodzina kupiła te motory, którzy już skończyli swoją edukację na różnym etapie, z których żaden im dużo nie dał. Nie mają pracy, mają tylko te motory. Siedzą więc na ich siedzeniach, patrzą pusto, palą, czasem dyskutują. Nas zawsze, czy w Bimie czy w innych miastach, odprowadzają wzrokiem.  Nic się nie dzieje ale nie przykładają ręki do przyjaznego odbioru miejsca. Coś buzuje pod ich kurtkami.

O Flores nie wiem jeszcze nic, czytam na bieżąco w przewodniku obok informacji o innych wyspach. Na wschodnim krańcu Sumbawy leży Sape. Dowiadując się od ludzi i z przewodnika wiemy już, że stąd popłyniemy właśnie na Flores.  I płyniemy, po dwóch dniach czekania na prom. Ten tego dnia wypływa o zachodzie słońca. Typowy indonezyjski prom, brudny, z głośna muzyka i telewizorem. Potem ten sam egzemplarz jeszcze przez wiele lat będzie pływał na tej trasie, codziennie albo co drugi dzień wpływał do Labuan Bajo. Aż któregoś dnia zniknie. Albo przenieśli go na mniej eksponowana trasę, na której kiedyś spokojnie zatonie w złą pogodę wraz ze swoimi pasażerami albo jednak zdecydowali się go pociąć na złom.

My w każdym razie płyniemy czarna nocą rozświetlonym promem, który, przy śpiących na niewygodnych krzesłach pasażerach objęły w posiadanie wielkie karaluchy. Chodzą po słupkach, suficie, podłodze, wspinają się na ludzi. Telewizor chodzi dla nielicznych, na cały regulator. Na zewnątrz nie widać z początku nic. Potem pojawiają się jarzeniówki łowiących łodzi. Ale wtedy nie wiem, co to, myślę, że to już port, ze zaraz przybijemy. A to jeszcze musiało być daleko, teraz wiem, gdzie zwykle łodzie te zarzucają sieci. Do portu wpływamy dopiero po 2 w nocy. Tłum wylewający się z promu, hałas ciężarówek wyjeżdżających na molo portu. Ale po chwili wszyscy znikają, zostaje pusta i ciemna główna ulica miasta. Dziury i szczury (zachowały się do teraz, jedne i drugie). Idziemy tą ulicą, żywego ducha nie ma, pasażerowie z promu rozeszli się do domów albo do autobusów, ciężarówki odjechały, inni śpią. Idziemy za pewnym chłopaczkiem, który nas zdybał jeszcze na pokładzie i prowadzi do jakiegoś hotelu. Tak samo nas łapali w innych miastach więc nic nie zapowiada, że tu będzie inaczej, że jutro nie wyjedziemy dalej na wschód. I wtedy właśnie mijamy trzy ówczesne centra nurkowe, przed jednym wystawiony wielki plakat z mantą. Wtedy postanawiam się zainteresować tym miejscem, rano sprawdzić co i jak. I w ten sposób zostaliśmy, mimo, że nazwę Labuan Bajo usłyszeliśmy w momencie kupowania biletów na prom. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz