Po dwóch dniach w Dżakarcie lecimy na Bali. Bez zwiedzania
tej wyspy, patrząc na małą mapę w przewodniku postanowiłam, że jedziemy na
wschód bo nie trzeba już dalej lecieć samolotem czyli przypuszczalnie wydatki
będą mniejsze. I pojechaliśmy, popłynęliśmy, autobusami i promami.
Dużo jedziemy nocą przez uśpione Lombok i Sumbawę. Autobusy
wyrzucają nas na puściejących dworcach zwykle w okolicy północy. Tam pierwszy
raz spotykamy się z bandami motorowymi. Opadają nas ledwo wychodzimy w ciemność
z wnętrza autobusu. W miastach, gdzie nocujemy musimy stanowić dla nich dużą
niespodziankę. Miłą. Nie znamy cen. Napadają na nas, wyrywają nas sobie a nasze
plecaki osobno. W Sumbawa Besar użyliśmy czterech motorów aby dostać się do
hotelu. My na dwóch, nasze plecaki na kolejnych, zwycięskie motory urządziły
sobie rajd pustymi ulicami miasta. Przegrane motory także towarzyszyły nam aż
do hotelu a my w czasie jazdy traciliśmy z oczu zarówno siebie nawzajem jak i
nasze plecaki. Uniknęliśmy band w Bimie bo autobus wysadził nas w centrum
miasta ale te czyhały na rogach ulic i mijaliśmy je szukając hotelu. Młodzi,
którym chyba rodzina kupiła te motory, którzy już skończyli swoją edukację na
różnym etapie, z których żaden im dużo nie dał. Nie mają pracy, mają tylko te
motory. Siedzą więc na ich siedzeniach, patrzą pusto, palą, czasem dyskutują.
Nas zawsze, czy w Bimie czy w innych miastach, odprowadzają wzrokiem. Nic się nie dzieje ale nie przykładają ręki
do przyjaznego odbioru miejsca. Coś buzuje pod ich kurtkami.
O Flores nie wiem jeszcze nic, czytam na bieżąco w
przewodniku obok informacji o innych wyspach. Na wschodnim krańcu Sumbawy leży
Sape. Dowiadując się od ludzi i z przewodnika wiemy już, że stąd popłyniemy
właśnie na Flores. I płyniemy, po dwóch
dniach czekania na prom. Ten tego dnia wypływa o zachodzie słońca. Typowy
indonezyjski prom, brudny, z głośna muzyka i telewizorem. Potem ten sam
egzemplarz jeszcze przez wiele lat będzie pływał na tej trasie, codziennie albo
co drugi dzień wpływał do Labuan Bajo. Aż któregoś dnia zniknie. Albo
przenieśli go na mniej eksponowana trasę, na której kiedyś spokojnie zatonie w
złą pogodę wraz ze swoimi pasażerami albo jednak zdecydowali się go pociąć na
złom.
My w każdym razie płyniemy czarna nocą rozświetlonym promem,
który, przy śpiących na niewygodnych krzesłach pasażerach objęły w posiadanie
wielkie karaluchy. Chodzą po słupkach, suficie, podłodze, wspinają się na
ludzi. Telewizor chodzi dla nielicznych, na cały regulator. Na zewnątrz nie
widać z początku nic. Potem pojawiają się jarzeniówki łowiących łodzi. Ale
wtedy nie wiem, co to, myślę, że to już port, ze zaraz przybijemy. A to jeszcze
musiało być daleko, teraz wiem, gdzie zwykle łodzie te zarzucają sieci. Do
portu wpływamy dopiero po 2 w nocy. Tłum wylewający się z promu, hałas
ciężarówek wyjeżdżających na molo portu. Ale po chwili wszyscy znikają, zostaje
pusta i ciemna główna ulica miasta. Dziury i szczury (zachowały się do teraz,
jedne i drugie). Idziemy tą ulicą, żywego ducha nie ma, pasażerowie z promu
rozeszli się do domów albo do autobusów, ciężarówki odjechały, inni śpią. Idziemy
za pewnym chłopaczkiem, który nas zdybał jeszcze na pokładzie i prowadzi do
jakiegoś hotelu. Tak samo nas łapali w innych miastach więc nic nie zapowiada,
że tu będzie inaczej, że jutro nie wyjedziemy dalej na wschód. I wtedy właśnie
mijamy trzy ówczesne centra nurkowe, przed jednym wystawiony wielki plakat z
mantą. Wtedy postanawiam się zainteresować tym miejscem, rano sprawdzić co i
jak. I w ten sposób zostaliśmy, mimo, że nazwę Labuan Bajo usłyszeliśmy w
momencie kupowania biletów na prom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz