Jak przez mgle przypominam sobie artykul, ktory czytalam
dawno temu. Opisywal badania nad jezykami i ich zwiazkiem z mentalnoscia
uzytkownikow. Czy cos w tym rodzaju. I ten artykul stwierdzal, ze jezyki
azjatyckie maja duza ilosc form bezosobowych. “Cos sie zrobilo”, “cos spadlo”… Chyba
prawda. Bo przekladajac na moje doswiadczenia -
nie wiadomo kto zawinil, kto zapomnial, kto ukradl… A jak nie ma winnego
nie ma tez problemu, stalo sie… Mnie
pozostaje tylko bezsilna zlosc …
Dobra odpowiedzia na konkretne pytanie jest tez dla
Indonezyjczyka “tidak tahu” – “nie wiem”. No jak nie wie to jak ja moge sie o
cos dopytawac, indagowac, ciagnac nieprzyjemna sytuacje. Bez sensu, przeciez zostalo to juz wyjasnione –
nie wie a to zamyka sprawe.
Zalogi na lodziach opanowaly te taktyke (badz zapewne maja
ja wrodzona) do bolu. Kazde dopytywanie sie o jakies negatywne zdarzenie (u
mechanika o klopoty w silniku, u kucharza o np. braki w prowiancie, czyli o rzeczy,
za ktore sa odpowiedzialni) jest traktowane
jako nieusprawiedliwione naprzykrzanie sie. Zadnych konkretow, wzrok w horyzont badz w ziemie, rozmowa jak ze sploszonym
dzieckiem. Nie ma sensu wyjasniac bo
nigdy ale to nigdy do niczego nie doszlam. A jak sie uzna delikwent za zbyt napastowanego
to zostawi prace. Nie jest wazna stalosc
dochodow, najwazniejsza jest wolnosc od odpowiedzialnosci i wolna glowa.
W razie powazniejszych strat - konsekwencje finansowe –
raczej odpadaja. Zaloga ma w reku sprzet wart wiele wiecej, niz kiedykolwiek
bedzie miec. Zadnych oszczednosci. Zadnych ubezpieczen oc. Jakies umowne kary finansowe (chocby symboliczne)
stwarzaja ryzyko, ze znowu poczuja sie pokrzywdzeni. Co daje im wolna reke, w
ich mniemaniu, do odebrania sobie zabranych srodkow (zapewne zwielokrotnionych)
w inny sposob. Co nie jest trudne przy calkowicie pozafiskalnym obrocie, gdzie “faktury”
sa wypisywane nieczytelnym pismem na odwrocie paczki papierosow. Bardziej
przygodowym sposobem jest ‘handel na morzu’. Czyli mowiac prosto z mostu wyprzedaz roznych
dobr z lodzi innym lodziom, bedacym w potrzebie zakupienia akurat tych rzeczy,
odbywajaca sie zazwyczaj noca.
Co mnie najbardziej denerwuje u klientow (procz zwyklych
klienckich przywar, chodzi mi o cos zwiazanego ze specyfika mojego miejsca
pracy)? Ano stwierdzenie – “tu to masz
jak w raju”, “taki nieustajace wakacje” i tym podobne. Dziwne tylko, ze nie
wszyscy sie tak garna do mieszkania w tym raju. Albo trzeba wiec przyznac, ze
sa zbyt lekliwi i leniwi na decyzje o zmianie zycia albo dosc sprytni bo wiedza
dobrze, ze rajow nie ma, ze wszystko to ciezka praca i wyrzeczenia. I nie garna
sie do pracy w warunkach innej kultury,
ktorej zrozumiec w stanie nie jestesmy.
Nie chodzi mi o to, zeby zbytnio narzekac. Chcialabym tylko
troche urealnic pare romantycznych wyobrazen. Jest jak wszedzie. Ostatnio
czytalam serie wywiadow skladajacych sie na cykl “Polska od kuchni”. Wszyscy
narzekali, wlascicielka restauracji na pracownikow zlodziei, kelnerzy i barmani
na kombinujacych i wyzyskujacych pracodawcow. I kazdy mial zapewne racje. I mysle, ze wszyscy ich rozumieli. A tu nagle
wiekszosc mysli, ze na drugiej polkuli wszystko sie zmienia, ze mnie praca nie
stresuje, ze to, ze ludzie wolaja ‘hello mister” (“ale sympatyczni i mili
ludzie!”) na ulicach przeklada sie na ich kompetencje,uczciwosc i inne cnoty w
pracy.