Natknelam sie w sieci na ten oto blog (lub raczej jego
fragment) -http://www.azja2011.com/Indie.html
. O Indiach. Przeczytalam. Pod blogiem pelno bylo komentarzy, przewaznie
mieszajacych z blotem autora, ze niczego nie rozumie. A niby dlaczego?
Zabronione jest opisywanie tego, co sie widzi przed oczami? Jesli koncepcja
jest taka, zeby opisac to, co sie widzi to sie opisuje to, co sie widzi. Tak
wlasnie jest.
Nikt nie ma tez obowiazku patrzec glebiej i czegos sie tam
doszukiwac (w zamysle krytykantow wpisu – czegos pozytywnego). Albo mozna byc moze znalezc ogromna glebie i spirytualizm a nadal krytykowac to, co sie widzi. A
jak sie widzi brud i smrod to tak jest i juz. Poza tym przepiekne wulkany ani
rafy koralowe (chyba ze zbombardowane) badz prastara i bogata kultura (jesli
taka naprawde jest) nie znikna dla chetnych przez opisanie rzeczywistosci w
innych miejscach.
Indie sa duzo bardziej ekstremalne niz duza czesc Indonezji.
Ale niezaleznie od natezenia roznych zjawisk wiele elementow jest wspolnych.
Zwlaszcza smieci. Ogolne zaniedbanie w centrach miast. Skutery i spaliny. Brak
wspolnej przestrzeni, wszystko zawlaszczone przez ruch pojazdow i inne
przeszkody.
Tak jest tez w Ubud, szczyczace sie mianem kulturalnej
stolicy Bali, miasta artystow. Ile razy tam jestem widze turystow, umeczonych
upalem, wspinajacych sie stromymi ulicami. Chodnik co pare metrow ma wyrwy,
dziury, glebokie na tyle, ze latwo mozna sobie wyobrazic powazne konsekwencje nieuwagi. Co kilkanascie
metrow na przemian: wielkie kupy
czarnego piachu wychodzace przez chodnik na ulice (bo ktos cos remontuje
niedaleko) i skutery zaparkowane na chodniku. Trzeba wtedy przecisnac sie przez
samochody lub kolejne skutery zaparkowane tym razem na poboczu i obejsc caly
kram ulica, gdzie pedzi, jakzeby inaczej, rzeka skuterow oraz dla towarzystwa –
samochodow.
Indonezja nie zna pojecia ulic (gdziezby calego centrum)
zamknietych dla ruchu.
Trzeba sie tez wymigiwac od nagabywaczy na kupno
wszystkiego, co niepotrzebne oraz od odmawiania oferujacym “transport”.
Turysci dzielnie to wszystko znosza, czasem calymi
rodzinami, sa wszak w cudownym miejscu, jechali, lecieli tu z tak daleka. Ja
sie dziwie. Sardin twierdzi, ze zapewne wlasnie po to tu przyjezdzaja. Zeby sie
zachwycic orientalnymi dziurami w chodniku lub tak dalekowschodnio wysypanym
piachem na chodniku, ze az nie da sie isc. Moze sa zmeczeni uporzadkowaniem,
regulami w swoich krajach. Ale jesli ktos tu mieszka od lat to sie meczy cala
ta niezorganizowana przestrzenia, balaganem, ciagla uwaga,zeby nogi nie zlamac.
Przynajmniej w moim wypadku.
Indonezja to enklawy. Mozna sobie zrobic swoja mala enklawe
czystosci, luksusu, rzeskosci czy
czegolwiek w swoim domu, zwanym wtedy willa (wielu tak robi cierpiac na syndrom
zlotej klatki). Enklawa jest resort czy teren hotelu, restauracja lub klub. Czasem
nadmorska promenada lub jakis park choc tych jest jak na lekarstwo. Czasem
tradycja, stare zwyczaje, zwlaszcza na prowincji. A takze moze nia byc przyroda,
wprawdzie zagrozona ale wciaz przebogata i imponujaca. Poza tymi miejscami nie
ma co ukrywac – jest szpetnie, chocby oryginalnie, kolorowo, orientalnie, nie
rozni sie to wiele od opisu Indii na blogu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz