Tyle teraz czytam o strasznym wykorzystywaniu pracowników w
Polsce, o rynku pracodawcy, o tym, że pracownicy słyszą, że na ich miejsce
czeka tabun kolejnych. Mogłoby się wydawać, że w takiej Indonezji będzie to
jeszcze bardziej posunięte, bliżej skrajności.
Ale moje doświadczenia jako pracodawcy we wschodniej
Indonezji są zupełnie inne. Rynek jest rynkiem pracownika, choćby to wynikało z
innych przyczyn niż w klasycznej ekonomii. To on mnie trzyma w szachu tym, że w
każdej chwili może odejść a nie ma tabunów chętnych na jego miejsce. Nie ma
umów o pracę. Kiedyś takowe wprowadziłam ale nie miały żadnego wpływu na
zachowanie załogi. Coś wg kucharza czy mechanika było nie tak – nie ma tu
kultury dyskusji, negocjacji, wszystko jest białe lub czarne – schodzi z łodzi.
I szukaj wiatru w polu, z umową lub bez. A że schodzi na dzień przed safari to
już mój problem.
Nie musi być to spowodowane problemem ze mną. Wystarczy, że
się załoga pokłóci między sobą. Zwykle o jakąś totalną głupotę. I już jeden
wraca do swojej wioski, na pracy nie zależy mu na tyle, żeby przetrwać trudną sytuację, znaleźć rozwiązanie. Tam jest zawsze przyjmowany z otwartymi rękami.
Rodzina w ogóle nie naciska na robienie kariery, na jakikolwiek skok. Ważne,
żeby dzieci, które są ubezpieczeniem emerytalnym, zajęły się rodzicami i czasem
licznym młodszym rodzeństwem. Ale nie musi to być nic wyszukanego, wystarczy
złowiona rybka i trochę ryżu, zawsze jakieś banany czy papaje wyrosną, głodu
nie ma, dom wystarczy byle jaki bo ciepło jest. I rodzina jest zadowolona. Choć
oczywiście najbardziej pożądana sytuacja jest wtedy, gdy ktoś z tej rodziny
wyjeżdża z wioski i gdzieś daleko zaczyna zarabiać pieniądze. Wtedy wysyła je
do wioski (krewni żądają), rodzina kupuje telewizor, motor. Reszta rodzeństwa
już zupełnie nie musi się wysilać, jest rozpieszczona. Ale w porywach potrzeby
niezależności może chcieć gdzieś pracować. I trafia np. do mnie. Nie ma parcia
na karierę, na samodzielność, pieniądze wydaje na papierosy i komórki. I w
razie jakichkolwiek kłopotów, nieporozumień, zmęczenia wraca do mamy i taty.
Rodzice wzywają też na wszelkie święta rodzinne i religijne.
Ciotka w szpitalu albo tylko po zasłabnięciu też jest powodem zostawienia pracy
(nawet jeśli mówią, że jadą tylko na chwilę to nie ma pewności czy wrócą z
wioski). Jak już kiedyś pisałam – kłopoty z ziemią, którą sąsiedzi albo dalsza
rodzina próbują sobie przywłaszczyć – także.
Najbardziej ryzykownym momentem jest koniec ramadanu, który
od paru lat wypada w szczycie sezonu i jeszcze parę lat pociągnie w ten sposób,
zanim dojdzie do pory deszczowej, o czym marzę (co roku cofa się o około 2 tygodnie). Oczywiście to normalne, że każdy chciałby
wtedy pojechać do domu. Pracownicy biur mają wakacje. Ale na morzu to co
innego, tak samo w turystyce. Każdy o tym wie. Ale co roku to samo – cała
załoga chce schodzić z łodzi. Marudzą już od miesięcy choć wiedzą, że łódź musi zarabiać, także na ich pensje. Trzeba lawirować, prosić, obiecywać. A i tak
jeśli na dzień przed Idul Fitri mama z wioski zadzwoni jestem na straconej
pozycji. W tym roku dwie osoby – kucharz i kapitan z jednej łodzi przysporzyli
mi siwych włosów na głowie.
Kucharz – na dzień przed safari poszedł pomóc czyścić groby
przodków. Mieszka niedaleko Labuan Bajo było więc to możliwe. Miał wrócić
wieczorem ale słuch po nim zaginął. Początkiem sierpnia przed końcem ramadanu
nie jest łatwo nocą znaleźć kucharza gotowego wypłynąć rankiem...
Kapitan – ten już się nie pieprzył, wypłynął na safari,
które miało trwać 4 dni. Wpłynął łodzią do Labuan Bajo trzeciego dnia
wieczorem, akurat aby sobie zejść na ląd na Idul Fitri. Klienci zadzwonili do
mnie pytając o co chodzi. I cala awantura się rozpoczęła…
Najgorsza w tym wszystkim jest moja bezradność. Indonezyjczycy
nie popracują w stresie więc twarda ręka sprawdza się tylko do pewnego momentu.
Gdy wg nich jest zbyt ciężko po prostu
rezygnują.
Dobroć nie popłaca. Miłej atmosfery ze strony pracodawcy nie
docenią, potraktują to jako okazję do wykorzystania.
A jak coś jest nie tak, wg nich i zwłaszcza z pieniędzmi, to
powinnam być zadowolona nie słysząc gróźb o sprowadzeniu całej wioski i spaleniu
łodzi, co też się już zdarzało.
Oni nie umieją negocjować (miałam przypadek, że inny kucharz
zszedł z łodzi bo chciałby podwyżkę ale nie umiał tego powiedzieć i opuszczenie
miejsca pracy było dla niego najłatwiejszym rozwiązaniem stresującej sytuacji).
Natomiast ja mam szkołę negocjacji, nieurażania
wrażliwej materii, łagodnego wymuszania pożądanych zachowań typu dbanie o czystość łazienki, byleby nie postanowili w złości, znużeniu, na
odzew rodziny czy z innego powodu zostawić mnie na pastwę klientów, morza, deszczu
i wiatru.