Wieść, że w mieście są potencjalni inwestorzy (musieliśmy
sprawiać dobre wrażenie, żeby tak nas sobie nazywano) obiega społeczność lotem
błyskawicy. Że byliśmy na pewnej wyspie. Że obejrzeliśmy inną wyspę, do której
się zapaliłam. Zgłaszają się do nas jej właściciele – czterej bracia z
okolicznych wysp. A dokładniej brat zgłasza się jeden, czasem drugi gdzieś
prześwituje ale wiemy, że jest ich czterech tylko nie wszyscy mogą przyjechać
bo mieszkają na dalekich wyspach. Bracia są właścicielami wyspy i chętnie nam
ja sprzedadzą. Ten, który z nami negocjuje jest nauczycielem, na którego nie
wygląda. Tj. tak zostaliśmy poinformowani, że jest nauczycielem w miejscowej
podstawówce. Jest bardzo wysoki, z kwadratową twarzą i dużymi zębami w
niekompletnej szczęce. Ubiera się w przybrudzony sarong w biało czarną kratę. W
ogóle nie sprawia wrażenia czystości jaka przystoi nauczycielom.
Ponieważ brat nie umiał po angielsku został mu przydzielony
G. jako tłumacz i pomocnik. Przydzielony to nie całkiem dobre słowo, bo w
którejś chwili się pojawił i przejął inicjatywę. My się dziwiliśmy, że ktoś
chce nam pomóc, tak bezinteresownie i szybko zrozumiał nasze kłopoty. Potem
byliśmy dość biernymi uczestnikami rozmów.
Rozpoczęły się negocjacje. My zadowoliliśmy się
zapewnieniem, że bracia są naprawdę właścicielami rzeczonej wyspy, co
potwierdzał G. Przeszliśmy do rozmów o cenie, co trwało ze dwa dni.
Jakie to były negocjacje. Czterech braci, którzy nie byli
właścicielami sprzedawało wyspę. My ją kupowaliśmy, w ciemno i bez pieniędzy.
Doszliśmy do zadowalającej nas ceny 4 tys. usd. Tamci zaakceptowali i na naszym
stole szybko wylądowała umowa. Po indonezyjsku ale ceni się, że wydrukowana,
choć na pomiętym papierze.
Gotówkę przygotowaliśmy i byliśmy gotowi zapłacić. I tylko
pomyślałam, przecież nie szkodzi, jeśli sobie sprawdzę tę umowę, ktoś to
przeczyta. Już się nasłuchałam o Pater Stanisie, polskim księdzu mieszkającym
na emeryturze w Labuan Bajo, to był żelazny punkt każdej rozmowy:
- skąd jesteś
- z Polski
- ooo, Pater Stanis
Myślę sobie, że było nie było, rodak, niech zobaczy mój
kawałek tekstu. Idę. Jest u siebie. Przedstawiam siebie i przedstawiam sprawę:
bo my tu chcemy wyspę kupić i mam właśnie umowę, już jest wszystko dogadane i
spisane ale niech ktoś rzuci okiem na tekst bo w zasadzie to nie wiem, co tam
jest napisane bo nie znam ani słowa po indonezyjsku. Jak wszystko ok to dzisiaj
podpiszemy i będziemy mieć wyspę po sąsiedzku.
Dobrze, że ten Pater Stanis był tam w tym Labuan Bajo i mnie
otrzeźwił:
- czyś ty zgłupiała? Jaką wyspę, jacy bracia? Przecież tu
wszystkie wyspy należą do państwa, przecież obcokrajowcy nie mogą kupować ziemi,
przecież to nie jest takie proste, przecież…
…nie żebym nie
powinna wiedzieć, że to wszystko nie jest takie proste. Nigdzie zapewne nie
jest a tym bardziej na Dalekim Wschodzie, południowo-wschodnich jego krańcach,
które nawet dla kraju, który te krańce u siebie gości, są daleką, odległą,
właśnie południowo wschodnią prowincją. Ponadto jestem prawnikiem, było nie
było. Powinien na mnie ciążyć obowiązek większej staranności w stosunku do
własnych przedsięwzięć, wziąwszy nadto pod uwagę wszystko powyższe. A nic
takiego jak staranność bynajmniej mi nie ciążyła. Wprost przeciwnie.
Można to chyba wytłumaczyć tym dziwnym urokiem, jaki
brzydkie miasto Labuan Bajo rzuca na ludzi. Z późniejszego doświadczenia wiem,
że kto pomieszkał chwilę w Labuan Bajo, chciał potem tam wrócić. Chyba że
uciekł na zawsze, tam gdzie pieprz rośnie, to druga z możliwych reakcji.
Ale to zanalizowałam później już. Na razie byliśmy w małym
portowym miasteczku na zadupiu, brzydkim, skorumpowanym, malarycznym podobno, z
nieistniejącą infrastrukturą, bez internetu, prawda, że z pięknym otoczeniem:
wyspami archipelagu Komodo na zachodzie oraz podobno piękna zielona wyspą
Flores (sama nazwa podniecała) na wschodzie. Miasto było brzydkie ale ruchliwe,
z potencjałem (potencjalnym potencjałem, różnie się jego koleje mogły potoczyć,
wziąwszy pod uwagę kapitał ludzki, skalę korupcji. Jeszcze w tej chwili jego
losy są niepewne mimo że trwa bum).
Myślę więc, że już w pierwszych chwilach byłam na dziwnym
haju, który sprawił, że wyłączyłam racjonalne myślenie i byłam o krok od
dopuszczenia na sobie wielkiego (w mojej skali) oszustwa. Haj ten
prawdopodobnie sprawił, że w ogóle tam zostałam. Bo na pewno tej decyzji nie
spowodował nieistniejący biznesplan.