Po paru dniach przychodzą i mówią, że już sprawdzili,
dokumenty są w porządku, nie ma problemu, żegnają się. Ulga. Po to tylko, żeby
za 3 dni przyszli i powiedzieli, że jednak nie, że jednak muszą to jeszcze sprawdzić,
wcześniej się pomylili.
Nie wiem do tej pory, czy są dobrymi psychologami od
wzbudzania poczucia zagrożenia, czy wcześniej przy naszej niezłomnej postawie po
prostu odpuścili a potem poskarżyli się komuś w biurze, że już już było a tu
taki pech i ktoś wyżej postawiony postanowił im pomóc.
Bo teraz zabierają się za nas na porządnie. Zostajemy
zabrani na komisariat na przesłuchanie. Słowo deportasi powtarza się w każdym
zdaniu. Przekazują nas ostrzejszym funkcjonariuszom.
Komisariat to parę budynków leżących pośrodku klepiska przy
drodze na Ruteng, jakby przemieszanych ze zwykłymi domami. W małej klitce w
dymie ich kreteków, strasznie mocnych papierosów goździkowych, odpowiadamy na pytania. Jeden zadaje pytania po
indonezyjsku, drugi nas pyta po angielsku i dyktuje pierwszemu nasze
odpowiedzi, tłumacząc je z angielskiego na indonezyjski. Co dokładnie dyktuje
nie wiemy. Ponieważ pierwszy, który zadaje pytania i stuka jednocześnie w
klawiaturę, nie jest wirtuozem komputera, każda sekwencja – pytanie,
tłumaczenie, nasza odpowiedź, tłumaczenie, zapisanie zajmuje około 5 minut.
Ja odpowiadam pierwsza. Samo spisanie moich danych (pierwszy
raz spotykam się z pytaniem o religię i wpisaniem tego do protokołu, potem już
przywyknę) zajmuje z godzinę. A potem maglowanie w sprawie drewna. Siedzimy tam
już przez parę godzin, we mnie się gotuje z wściekłości i, zła to przed sobą
przyznaję, niepokoju.
Ale kończą ze mną. Spisują dane R. Myślę, że na danych się
zakończy ale oni spokojnie przystępują do pytań. Jest już późne popołudnie, jesteśmy
głodni i wściekli (ale tak wewnętrznie, na zewnątrz staram się być spokojna).
Oznajmiam, że odpowiedzi R. są tożsame z moimi. „O, tak nie można, trzeba
wszystko zapisać”.
Podejmuję decyzję. Wstaję, wyciągam na zewnątrz R. i
oświadczam, że nie będziemy w tej klitce już dłużej przebywać. Tamci
zakłopotani, nie wiedzą, co robić. Próbują nas powstrzymać ale nagle stają się bezradni. Chcą, żebym się
podpisała pod tekstem. Ja twierdzę, ze muszę to sobie przetłumaczyć. Znowu
konsternacja. Jak mam to przetłumaczyć, gdzie przeczytać. Proszę o
wydrukowanie. Okazuje się, że stara drukarka podłączona do komputera jest
zepsuta. Szperają w zakurzonej szufladzie, pełnej dyskietek, spinaczy,
długopisów i ołówków. Parę dyskietek nie działa. W końcu na jednej, po krótkiej
walce z systemem, zapisują swój tekst, który przenoszą do innego komputera i
innej drukarki w innej części komisariatu.
Dają nam kartki. Wychodzimy. Nic się nie dzieje. Wracamy na
łódź i sprawdzamy stan robót. Nasze 2 kode drewna nara leży sobie nienaruszone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz