Jakiś facet, Niemiec, z długimi blond włosami które
dodatkowo wyblakły jeszcze od słońca i soli chodzi mi po pokładzie. Rytmicznie
okrąża podwyższony pokład z kabinami. Widać, że jest nerwowy, że zaraz wyjdzie
z siebie. Oświadcza, że zabrakło nam solaru i musimy wracać do Labuan Bajo, nie
starczy go na kolejne 4 dni safari. Ja się dziwię, obliczałam sobie, że nasz
silnik jest bardziej wydajny. Po chwili załoga potwierdza – paliwa jest dość,
ja oddycham z ulga. Dalej chodzi. Niedługo potem stwierdza, że zna doskonałe
miejsce do nurkowania, blisko Labuan Bajo. Znowu się dziwię, przecież właśnie
przypłynęliśmy do parku narodowego, tu są najlepsze miejsca. Ale on lepiej zna
wszystko tutaj. Zastanawiam się. I ciągle coś nie gra.
Dwa lata później, wieczorem, chowamy się z Jeromem do kabiny
kapitana/jadalni. Rytmiczne odbijanie się śrutu od desek i szyb Ari Jayi
dogłębnie mnie wkurza ale lepiej nie wychodzić. Dobrze wiemy, kto strzela. Ten sam
z mojego pierwszego safari. Jerome zapowiada rozliczenie się z nim za dnia ale
wiem, że to deklaracje na użytek chwili, że muszę się ja tym zająć. Ale nie mam
czasu. Dwa dni później siedzę po turecku na pokładzie, słyszę świst i śrut
wbija mi się w nogę. Niby nic ale jak to, po pierwszym safari, po oblaniu mnie
wodą z wysokości swojej burty (ja w maleńkiej łódeczce tuż przy powierzchni
morza), chyba już się marka przebrała, tak sobie myślę.
Sytuacja z pierwszego rejsu wyjaśniła się szybko. W
momencie, w którym klienci chcieli napić się piwa. Szukam, gdzie ta załoga
mogła to wcisnąć. I nie ma. Vovo wypił, tak mówią, dopiero teraz, jakby nie
mogli mnie oświecić, co się dzieje w ciągu dnia. Wypił w pierwszy dzień safari
cały zapas piwa.
Vovo, Niemiec alkoholik z łodzi Duyung, zakotwiczonej od nas
o rzut beretem, a co dopiero o strzał ze śrutówki. Vovo mnie nienawidzi od tego
pierwszego safari, jakie zrobiłam na Ari Jayi, jeszcze z R. Zaczęło się bardzo
sympatycznie –znaleźliśmy klientów, parę z Anglii w podróży dookoła świata. To
miało być nasze pierwsze safari, coś, co choć lekko potwierdzi, że nas zamysł z
łodzią ma szanse powodzenia. Za wszelka cenę chcieliśmy je zrobić ale łódź nie
była gotowa – miała silnik i utrzymywała się na wodzie ale niewiele ponadto. Klienci
wiedzieli, że nie jesteśmy całkiem gotowi ale byli chętni. To, że prześcieradło
to był po prostu podwinięty pod materac materiał, prosto ze sklepowej belki, że
naczynia, sztućce kupowaliśmy na łapu capu to nic. Nie mieliśmy butli,
kompresora. Ktoś radzi, idźcie do Vovo,
stoi na kotwicy w pobliżu. Vovo jest nadspodziewanie chętny. Ale nie da nam
kompresora, musi on z nami popłynąć oraz jego indonezyjska żona, Yani. Rozumiem
jak najbardziej, też bym nieznajomym do ręki kompresora nie dała. Przy okazji
Vovo pokaże nam miejsca nurkowe bo ich nieznajomość też była dla nas jakby
problemem. Wszystko układa się doskonale, pierwszego dnia my nurkujemy, Yani
haruje przy butlach. A potem historia z piwem. Nie zgadzamy się wrócić do
Labuan Bajo i robi się coraz bardziej nerwowo. Sytuację ratują trochę
sprzedawcy pamiątek, gdy trzeciego dnia podpływamy blisko wiosko Komodo. Vovo
pyta, czy w wiosce jest piwo. Jest, płyną sampanem i po godzinie przywożą
zgrzewkę. Vovo zgarnia pierwszą butelkę bezpośrednio z sampana i wypija w oka mgnieniu. A potem resztę zgrzewki. Podobnie jest
następnego dnia przy Rinci.
Oczywiście nie zdzierżyłam. Powiedziałam co o tym sądzę.
Yani płacze. Vovo jest agresywny. Do tej pory.
Ale jedną pozytywną rzecz o nim powiedzieć mogę. Kiedyś, jeszcze przed wspólną wyprawą, ryczę na rufie Ari Jayi. Silnik ma problemy, załoga się na niczym nie zna, mechanik właśnie spalił pewna rzecz związaną z akumulatorami, mimo że się dzień wcześniej uczył jak ją obsługiwać. Trzeba kupić nową. Przychodzi Vovo i mówi - "nie martw się, ja też wiele łez wylałem nad moją łodzią, to normalne".
Witaj :) Przeczytałam artykuł w Sens o Tobie i Twojej wyprawie na stałe na Komodo :) Bardzo mi się spodobał i chętnie zobaczę jak wygląda życie w takim miejscu!
OdpowiedzUsuń